Literatura

2017
Jarosław Marek Rymkiewicz

Metempsychoza

W krótkich, bo zaledwie ośmiowersowych, utworach ze swojego najnowszego tomu Jarosław Marek Rymkiewicz nie odkrywa nowych tematów, podejmuje raz jeszcze te dobrze znane jego czytelnikom, tym razem jakby lżej, lapidarnie, może nawet z niejaką autoironią, właściwą osobom przyglądającym się swojemu życiu w poczuciu kresu ziemskiego przebytu. Prosto zrymowane, czasem świadomie naiwne, epigramatyczne lub anegdotyczne, bywa, że w formie notatki na marginesie książki, albo glossy do cytatu; nie więcej niż zapiski słów skojarzonych współbrzmieniem, bez szczególnej ekwilibrystyki rytmicznej poczynione. A jednak ta książeczka epizodyczna urasta do rozmiarów księgi żywota, bo w 44 wierszach poeta z Milanówka odsłania się ostatecznie… Przyznaje się do wiary, która całkiem serio narazić go może na rechot szyderców. Od początku wiadomo o czym to będzie, i że będzie nas poeta do czegoś przekonywał. Pierwszy wers otwierającego tom wiersza Deus sive Natura stawia deistyczną tezę „Bóg porusza Naturą każdym listkiem rusza”; wyznanie wiary, któremu autor pozostanie wierny do końca – do końca tomu i życia chyba, skoro ten traktacik rymowany będzie o umieraniu. Ale i o odrodzeniu, czy raczej o wiecznym powrocie. O powrocie wszakże wcale nie równoznacznym z chrześcijańskim zmartwychwstaniem… „Teraz uśnij potem wrócisz z tej podróży”, obiecuje poeta kochance. Wrócisz, oczywiście, między żywych, może tylko inaczej dając im się we znaki. Będzie to więc raczej przebudzenie? Wrócimy nie do świata przemienionego zbawczo, lecz do takiego, jakim był on zawsze, jakim jest i będzie, całkiem ziemsko. Ziemskość nasza duchową ma bowiem naturę, przeto jej odmiany wyczekiwać nie należy. Stąd atencja poety ku drobinkom ożywionej materii skierowana, ku roślinkom, listeczkom, kwiatkom i gwiazdeczkom. Rzeczywistość nie jest święta i świecka alternatywnie, jest jedna, organiczna. Uniwersum dostępne ludziom dzieli się na części tylko w naszej wyobraźni, niedoskonałej, a może wprost kalekiej, bo przecież będącej grzechu pierwszego skutkiem. Oto nasz błąd metafizyczny odwieczny i nowoczesnych zwątpień przyczyna. Co skonstatowawszy, tak niby z Bogiem nasz poeta wędruje, ale jakby ścieżką nieortodoksyjnej teologii, traktem bliższym scjentystycznym teoriom duchowości z czasów oświeconego surrealizmu, z czasów już postreligijnych, chociaż jeszcze nie postsekularnych… Ten tomik z żuczkiem na okładce zdradza, że Rymkiewiczowy romantyzm był zawsze podszyty racjonalizmem i zainfekowany pesymistyczną przeciw-nadzieją. Prawdziwie polski pesymista z ducha? Duch klasyka, który w konserwatywnym projekcie politycznym ukrywa katastroficzne lęki, a pragnieniem metafizycznego ładu rekompensuje sobie dolegliwości desperacji? Stąd maniakalna bibliofilia? Nie sama przecież natura gra ze sobą w byt i egzystencję, kultura wtóruje jej skwapliwie, poezji zatem podobnie przystoi powtarzać i naśladować samą siebie: „Stary poeta znowu ten wierszyk napisze / Coś właśnie hałasuje a coś wpadło w ciszę”. A żeby ten barokowy koncept uzasadnić myślą nowoczesną w przypisie (bo są i przypisy, o powadze traktatu świadczące) cytowany będzie Nietzsche i wniosek z lektury tegoż postawiony zostanie: „A zatem – jeśli świat ma istnieć – to, co umarło musi powracać do życia: gdyby było inaczej, świat już nie istniałby – już by go nie było.” Metafizyka tkwi w fizyce tylko troszkę ponad nią się wychylając, trybem „meta” właśnie, czyli sztucznością człowieczej inwencji. Kultura jest ledwie ogrodem, porządkiem rzeczy wyznaczonym w żywiole następstw kwitnienia i więdnięcia. Metaforyka tego traktatu nader konsekwentnie krąży wokół grzebania – grzebania się w grządkach i w księgach, rozgrzebywania starzejącego się ciała i grzebania szczątków korpuskularnych duchowej substancji. Pyszne zaiste są te paralele: czute od środka mięso cielesne, ziemista dotykalność gleby, odbierający oddech kurz biblioteki. Rymkiewicz, autor i lektor, rozgrzebuje swoją erudycyjną glinę, z której jest, bo z niej powstał i w nią się wywróci. Tak w wierszu Światło księżyca, trup barokowy leżąc pod dębem, w księżycowej poświacie koi niepokój metafizyczny fizyczną pewnością, że „nie da się całkowicie odejść z tego świata”, bo przecież nie wiadomo na pewno, czy ta po-świata nie świeci aby blaskiem odbitym, czyli zawróconym, od jakiegoś romantycznego poematu. I tak właśnie człowiek żyje wiecznie, pośmiertnie obecny, jak autor w swoim dziele, za pośrednictwem (czyli metempsychicznie) innych bytów duchowych. Czy dlatego nawet poważny mędrzec chciałby, choćby niewidzialnie, „Przyczepić się do życia jak bluszcz do sosenki”? Jeszcze trochę, a do starego profesora z Warszawy przykują się ekospirytyści z Białowieskiej Puszczy… Dialog metempsychiczny trwa. Wszystko to, jak widać, powiązane ze sobą ściśle tworzy znakową strukturę, układa się naturalnie w traktat o naturze rzeczy. Ale ten traktat to dzieło sztuki, w znakach swoich właśnie „niepojęte”, jak uparcie powtarza poeta, czyli domagające się interpretacji, a jeszcze bardziej zaufania. Najbardziej chyba tajemniczy wiersz tego zbioru, Wielkanoc – konsubstancjalny Jezus Chrystus, przynosi nowinę na nasze czasy, tyleż oczywistą, co paradoksalną: że cielesna postać Boga, historyczne, polityczne nawet, Jego uwikłanie w świat, czyni Go, i owszem, bliższym ludzkiemu doświadczeniu, aliści kosztem Jego zrozumiałości. Taką mamy dziś wiarę – możemy jedynie czuć samą „niepojętość” tego Czegoś, co dopuszczają do nowoczesnego umysłu pradawne zmysły. Czy to jeszcze chrześcijaństwo? Czy może jakaś wiara w samą odwrotność materii, w uobecnianie się metempsychicznie duchowej istoty świata, która czeka na nas za granicą życia? Nie wiem, wiem jednak, że to poezja odważna w swojej bezpośredniości i ważna powagą tematów. Rzadkie to dziś, tym cenniejsze zatem. Trzeba by czytać tę szczupłą a przepastną, prostą a pokrętną książeczkę na okrągło. W powrocie tematów podsumowuje ona życie uczonego pieśniarza, a zarazem tego życia nie zamyka, lecz jakby wprowadza je w ruch – w wieczny obrót rzeczy i symboli. Zaczynamy da capo?

Artur Grabowski