Literatura

2017
Wojciech Chmielewski

Belweder gryzie w rękę

Kiedy sięga się po książki Wojciecha Chmielewskiego, ma się wrażenie, że zna się tych bohaterów. Łatwo ich spotkać – w rodzinie, pracy czy sąsiedztwie, mieć takich znajomych z lat szkolnych czy uniwersyteckich. Chmielewski jest autorem bardzo spostrzegawczym, rejestrującym drobiazgi, z których utkana jest nasza codzienność. Pozwala mu to – poprzez zwyczajne sytuacje – na malowanie wiarygodnych psychologicznych portretów mężczyzn i kobiet. Jego postacie właściwie nie wyróżniają się niczym szczególnym, są przeciętne jak otaczające ich realia, ale jest to skutek przyjętej metody twórczej, a nie braku wyobraźni i umiejętności kreacyjnych pisarza. Tu praktycznie nie ma granicy między literaturą a rzeczywistością, bo prozą Chmielewskiego rządzi mimesis. Porównywano jego opowiadania już m.in. do twórczości Marka Nowakowskiego, ale chyba nie do końca trafnie – autor Księcia nocy celował bowiem w odmalowywaniu kolorytu światów odchodzących czy marginalnych. Chmielewski trafia jednak na świat już właściwie ujednolicony, zuniformizowany. Miejscem akcji niewielkiej rozmiarami powieści Belweder gryzie w rękę jest warszawski Rembertów. Jedna z wielu podmiejskich sypialni, dzielnica niczym się niewyróżniająca jak zamieszkujący ją bohaterowie – mający jakieś aspiracje, ale niespełnieni, zapatrzeni w świat, którego centrum jest gdzie indziej. To raczej przestrzeń, z której się wyjeżdża (z przystanku kolejki czy autobusu) niż generująca swoje odrębne, niespieszne życie prowincja. Tu nawet młody ksiądz marzy o ucieczce do zakonu trapistów. Polska rzeczywistość po 1989 roku przyniosła nam rozrost takich właśnie obszarów – zawieszonych między miastem a wsią i małomiasteczkowością – które nigdzie nie przynależą do końca. Jak w tym świecie zamieszkać? Jak doświadczać tu pełni życia, jego niepowtarzalności, a także pamięci i trwania? Bohaterowie Belwedera nigdy nie osiągają pełnej stabilności lub żyją w stabilności pozornej, relacje przedstawionych par są podszyte rosnącym poczuciem obcości, złości, dystansu. Jedno zdarzenie może przeważyć szalę – zbliżyć ich ku sobie lub od siebie odepchnąć. Na tym polega mądrość tej książki i sens odmalowywania przez Chmielewskiego zdarzeń banalnych. Gdyby na tym poprzestał, wystarczyłoby w zupełności. Niestety niepotrzebnie pod koniec pojawiają się wtręty malujące przyszłość Rembertowa za kilkadziesiąt lat, w których odbicie znajduje medialny w ostatnich latach temat imigrantów. Nie współgrają te fragmenty z resztą książki, niepotrzebnie burzą jej jednorodność. Centralnym zdarzeniem w powieści jest pogryzienie dziewczynki przez psa o imieniu Belweder. Wokół niego ogniskują się poszczególne wątki, przecinające się ścieżki postaci. Na głównego bohatera wyrasta Grzegorz – ojciec pogryzionego dziecka, niespełniony literat i freelancer. Typ postaci (literata, artysty), który kilkakrotnie już pojawiał się w poprzednich utworach Chmielewskiego. Jest to niewątpliwie echo rozczarowań humanistów czasami, w których przyszło im żyć i obraz degradacji pozycji literatury w naszej współczesności. Być może jednak – chodzi także o zdjęcie zasłony złudzeń, w które bohaterów Chmielewskiego literatura wprowadzała, podtrzymując własne ucieczki od rzeczywistości, narcyzmy i neurozy. Dylematy życiowe Grzegorza są przecież trywialne. Nieszczęśliwy wypadek i narastające wokół niego przeświadczenia i urazy, stają się punktem zwrotnym w życiu podwarszawskiej rodziny. Tak naprawdę jednak przyspiesza on procesy, które jeszcze przedtem już nabrzmiewały i narastały. To uczestnicy zdarzeń nadają im swoje interpretacje, które zdają się wtłaczać ich życie w fatalizm. Wyraźnie widać to z narratorskiego dystansu i wypowiedzi postaci drugiego planu: Zawsze kiedy się spotykamy, gadasz o tym psie. Przecież to był wypadek, zwykły wypadek… (…) Masz rodzinę, jesteś zdrowy. – mówi Marek, na którego z kolei literat patrzy z góry: Przeciętniak. Sweterek z wzorem w renifery, spodnie, rzednące włosy zaczesuje do tyłu, siedzi i nic nie mówi. Mieszkają w tej dzielnicy dziesiątki takich Marków, codziennie wstają, załatwiają swoje drobne interesiki, wracają do domu na zupę, albo i nie wracają, kotłują się w tym nieokreślonym pejzażu, do którego przynależą, który ich stworzył i dalej produkuje, i nigdy, nigdy wyżej nie podskoczą. Oni i ich potomkowie będą tu tkwić po wsze czasy, aż do skończenia tego malutkiego, zasranego świata. – Muszę ci coś opowiedzieć, bo wszystkim o tym opowiadam – odzywa się sweter. Różnica między Markiem a Grzegorzem jest jedna – to pretensjonalność tego ostatniego, poczucie wyższości niedające się przecież niczym namacalnym uzasadnić. Dzięki prozie Chmielewskiego staje się to bardzo wyraźne. W Polsce spotkamy przecież setki takich Grzegorzów.

Artur Nowaczewski