Aktualności

18.06.2019

Słowo od tłumacza #17. Madeline G. Levine: Proza Schulza zwaliła mnie z nóg

Rozmowa z Madeline G. Levine, laureatką przyznawanej przez Instytut Książki, Instytut Kultury Polskiej w Londynie oraz Instytut Kultury Polskiej w Nowym Jorku nagrody Found in Translation za tłumaczenie Opowiadań zebranych Brunona Schulza.

Od czego zaczęło się pani zainteresowanie literaturą polską?

Chciałabym móc powiedzieć, że zapoznałam się z polską literaturą, czytając ją dla siebie, zanim zaczęłam ją studiować. Nie byłaby to jednak prawda. Wydaje mi się, że zanim rozpoczęłam naukę języka polskiego, przeczytałam Zniewolony umysł i być może widziałam adaptacje filmowe Popiołu i diamentu oraz Ósmego dnia tygodnia, ale nie przypominam sobie, żebym myślała, że dzieła te należą do literatury polskiej. Nie wiedziałam wtedy też jeszcze, jaką renomą cieszą się takie postaci, jak Miłosz, Andrzejewski czy Hłasko, a tym bardziej nie znałam ich twórczości.

Właściwie był to przypadek. Planowałam doktoryzować się na Wydziale Slawistyki Uniwersytetu Harvarda, ale z literatury rosyjskiej. Jednym z wymagań była minimalna przynajmniej znajomość drugiego języka słowiańskiego i jego literatury. Nie wiedziałam nic na temat „pomniejszej” literatury słowiańskiej. Wybrałam język polski ze względu na cieszącego się znakomitą opinią profesora, którego uważano za doświadczonego uczonego i serdecznego, życzliwego wykładowcę. Oczywiście trudno to uznać za dojrzały wybór, ale okazało się, że to chyba najlepsza decyzja, jaką podjęłam na studiach, a z pewnością decyzja najważniejsza.  

Profesor Wiktor Weintraub na swoich wykładach wprowadzających otworzył przede mną świat literatury polskiej. Większość z nas – o ile nie wszyscy – nie umiała czytać po polsku, więc lekturami były angielskie tłumaczenia. Pamiętam, że na drugim roku zajęć z profesorem podeszłam do niego i spytałam, czy mógłby polecić mi jakieś teksty z literatury staropolskiej, z którymi mogłabym się zapoznać, żeby choć trochę poczuć to, o czym wykłada, bo teksty te nie były dostępne w przekładach. Zaskoczony poważnym zainteresowaniem z mojej strony, profesor Weintraub zaproponował, żebym przeczytała 10-15 stron Żywota człowieka poczciwego Mikołaja Reja i żebyśmy spotkali się za tydzień. Źle go jednak zrozumiałam, ponieważ tak bardzo skupiłam się na zapamiętaniu nazwiska autora i tytułu dzieła, że nie wychwyciłam liczby stron. W rezultacie przez cały tydzień – w otoczeniu słowników, niemal nie sypiając – starałam się przedrzeć przez cały trudny tekst Reja. Czytanie po polsku zaczęłam więc od zmagań z językiem literackim XVI wieku. Dzięki temu absurdalnemu nieporozumieniu zyskałam szacunek profesora Weintrauba, gdy tylko udało mu się dojść do siebie po napadzie śmiechu. Później wciąż studiowałam z myślą o zdobyciu dyplomu z literatury rosyjskiej, ale w końcu – trzy czy cztery lata później – profesor Weintraub zachęcił mnie do napisania pracy doktorskiej pod jego kierunkiem. Za jego namową postanowiłam dokładnie przeanalizować poemat dygresyjny Juliana Tuwima, Kwiaty polskie. Zgłębiałam wiedzę na temat jego poprzedników z czasów romantyzmu, Puszkinowskich ech, wcześniejszej twórczości Tuwima oraz literacko-kulturalnych nurtów okresu międzywojennego.

Wiktor Weintraub, który wzbudził moje zainteresowanie polską literaturą, był moim nauczycielem i mentorem, a potem przez wiele lat, aż do jego śmierci w 1988 roku, ukochanym przyjacielem. To właśnie jego wsparciu na samym początku mojej drogi zawdzięczam swoją długą karierę profesora literatury rosyjskiej i polskiej, a także sukces tłumaczeniowy.

Z tego, co wiem, profesor nigdy nie próbował swoich sił w tłumaczeniu literackim, a jednak to właśnie on przysłał mi egzemplarz Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego, rzucając wyzwanie przetłumaczenia tego rewolucyjnego tekstu. Nie ostrzegł mnie jednak, że może to być zadanie niemal niewykonalne. Podejrzewam, że gdybym wiedziała, jakie to trudne, nie podjęłabym tego wyzwania. A Memoir of the Warsaw Uprising ukazał się w 1977 roku, był pierwszym z kilkunastu przekładów literackich, które opublikowałam (jego poprawione tłumaczenie ukazało się prawie czterdzieści lat później).

Jak zaczęła się pani przygoda z Schulzem?

W połowie lat 60. przeczytałam tłumaczenie Sklepów cynamonowych autorstwa Celiny Wieniewskiej. Wyrazistość Schulzowskiej wyobraźni zwaliła mnie z nóg. Nie próbowałam jednak czytać Schulza po polsku, przynajmniej nie pamiętam, żebym to wtedy zrobiła. W połowie lat 70., kiedy zaczęłam prowadzić na Uniwersytecie Karoliny Północnej kurs wprowadzający do literatury polskiej XX wieku, włączyłam do kanonu lektur obowiązkowych Street of Crocodiles (pod tym tytułem Sklepy cynamonowe pojawiły się w Stanach Zjednoczonych). Czy poświęciłam wtedy czas na porównanie tłumaczenia Wieniewskiej z oryginałem? Nie za bardzo. Żaden z moich studentów nie potrafił czytać po polsku, a ja byłam młodą, udręczoną wykładowczynią, która uczyła przede wszystkim literatury rosyjskiej. Przygotowywałam się wtedy do napisania mojej pierwszej książki naukowej Contemporary Polish Poetry: 1925-1975 (Nowy Jork, 1981). Poza tym tłumaczenie Wieniewskiej zadziałało na moich studentów jak magiczne zaklęcie: najlepsi z nich zakochali się w Schulzu dzięki jej przekładowi, zupełnie jak ja dziesięć lat wcześniej. Zgadzam się z trafnym opisem Zofii Ziemann: „Kiedy zapytano mnie, czy przekład Wieniewskiej jest dobry, moja odpowiedź brzmiała »nie«, nie według dzisiejszych standardów przekładu literackiego. Jest to jednak wciąż bardzo dobra książka”.

Do czasu przejścia na emeryturę w 2010 roku uczyłam Schulza za pośrednictwem jej przekładu, choć już wtedy miałam sporo uwag do tego, w jaki sposób próbowała oddać charakterystyczny głos pisarza. Chciałam, żeby moi studenci zorientowali się przynajmniej, jaki jest styl Schulza, więc porównywaliśmy kilka ustępów ze Sklepów z przekładem Ulicy Krokodyli Wieniewskiej. Biorąc pod uwagę siłę jej tłumaczenia, co w dużej mierze wynikało z włączenia Schulza przez Philipa Rotha do serii „Inna Europa”, zakładałam, że nie ma nadziei na to, że kiedykolwiek zostanie opublikowany nowy przekład. Kiedy Grzegorz Gauden, ówczesny dyrektor Instytutu Książki, ogłosił od dawna oczekiwany program wsparcia dla nowych tłumaczeń Schulza bezpośrednio z języka polskiego, a nie pośrednio na podstawie tłumaczenia Wieniewskiej („oryginalnego” tekstu, który był podstawą dla nie wiem nawet ilu przekładów „Schulza” na inne języki), byłam zachwycona, a także przerażona, poproszono mnie bowiem o nadanie Schulzowi nowego angielskiego brzmienia. Przygotowywałam się jednak do tego tłumaczenia przez kilkadziesiąt lat, nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy. Wynik tej pracy spotkał się ze świetnym odbiorem, ale nie uważam, żeby ten przekład był jedynym możliwym sposobem oddania w języku angielskim złożonego piękna Schulzowskiej prozy.

Co sprawiało największe trudności w przekładzie Schulza? Czy istnieje w języku angielskim jakiś odpowiednik jego języka, coś, co byłoby mu najbliższe?

Niestety, proste wypunktowanie „trudności”, z jakimi musi się zmierzyć tłumacz, aby oddać prozę Schulza w angielszczyźnie, może sugerować, że autor był niezwykle pomysłowy, że posiadał cudowny dar barwnego, oddziałującego na wyobraźnię opisu i oszałamiając wyczucie absurdu, ale nie jest mistrzem literackiego rzemiosła. To oczywiście nonsens i zaraz do tego wrócę.

Ale mówiąc prościej, dla mnie największą trudnością był język ojczysty. Dlaczego? Otóż, w języku angielskim nie ma tak wyrazistych jednostek językowych, jak liczba, rodzaj czy przypadek, które wpływałyby na rzeczowniki i przymiotniki, niełatwo zatem oddać w angielszczyźnie zawiłości długich zdań Schulza. Łatwiej byłoby przekazać sens tych zdań, rozbijając je na łatwiejsze do opanowania, mniej skomplikowane struktury, ale byłoby to zdradą Schulzowskiego głosu. W tłumaczeniu chciałam osiągnąć taki efekt, by moje własne zagmatwane zdania odbijały charakterystyczne manieryzmy czy też „tiki” (jak zaczęłam je nazywać na własny użytek) stylu Schulza, rozciągając granice tego, co stylistycznie „dopuszczalne” w angielszczyźnie. Najważniejsze spośród nich było powtórzenie – powtórzenie poszczególnych słów i rdzeni wspólnych dla słów pokrewnych. Tak często, jak tylko wydawało mi się to możliwe, naruszając każdą zasadę „dobrego” pisania po angielsku, używałam tego samego słowa lub rdzenia podobnie jak Schulz. Ale z powodu mniejszej fleksyjności angielszczyzny, nie byłam w stanie naśladować niewielkich różnic między słowami, która pojawia się w polszczyźnie choćby za sprawą końcówek. Nadają one wizualną lub słuchową różnorodność temu, co w języku angielskim wygląda i brzmi bardziej monotonnie.

Wyzwaniom z kategorii powtórzeń było trudno sprostać, wymagały one twórczych rozwiązań. Schulz lubił wymyślać także ciągi słów pełne aliteracji. Mam wrażenie, że czerpał przyjemność z tej zabawy. Moja praca polegała na znalezieniu trafnych odpowiedników. Jestem pewna, że krytycy i przyszli tłumacze znajdą własne rozwiązania, i przyniesie to tylko korzyści. Kolejna grupa powtórzeń nastręczała innych trudności: Schulz posługuje się przedrostkiem „roz-”, który jest jednym z kluczy do światopoglądu odkrywanego zarówno w Sklepach cynamonowych, jak i w Sanatorium pod klepsydrą. Szukałam i używałam tylu słów, ile tylko mogłam wymyślić, wykorzystując podobny angielski przedrostek dis-, aby całkowicie oddać ten jeden powtarzany przedrostek. Nie było to łatwe, i mam świadomość tego, że nie do końca sprostałam temu wyzwaniu.

Co do drugiej części pańskiego pytania, chyba nie potrafię na nie odpowiedzieć. Pewnie wyda się to dziwne państwa czytelnikom, ale w literaturze angielskiej – inaczej niż w polskiej i rosyjskiej – nie czuję się już jak u siebie w domu. Rzeczywiście proza Schulza w pierwszej kolejności kojarzy mi się z autorami rosyjskimi, a dokładniej ze wczesnymi opowiadaniami Gogola i twórczością Izaaka Babla. Obydwaj autorzy doczekali się znakomitych tłumaczeń na język angielski, ale na pewno w mojej głowie nie rozbrzmiewał ich angielski głos, a jedynie ich rosyjska swada.

Przekładała pani Schulza, ale także innych bardzo wymagających prozaików jak Miron Białoszewski czy Bohdan Wojdowski. Który z nich był dla pani największym wyzwaniem i dlaczego?

Może pana zaskoczę, ale tłumaczenie Chleba rzuconego umarłym nie było szczególnie trudne. (Jeden z recenzentów skrytykował mnie jednak za to, że pozwoliłam sobie na tytuł Bread for the Departed; wolałby coś bardziej dosłownego, być może niezręcznie rymującego się jak Bread Thrown to the Dead). Wymagało ono ode mnie wprawdzie ważkich decyzji dotyczących języka niemieckiego, polszczyzny z wpływami jidysz i hebrajskich wtrętów (wszystko to znajdziemy u Wojdowskiego), ale jeśli dobrze pamiętam przebieg mojej pracy, to nie trudność jego prozy, a pełna emocji siła jego historii stanowiła największe wyzwanie podczas obcowania z tym tekstem przez dwa lata. Nie sugeruję tutaj, że proza Wojdowskiego jest prosta. Powieść jest wspaniale skonstruowana, a „chóralność” najbardziej poruszających fragmentów wybrzmiewa w niezwykły sposób; po prostu nie jest to proza problematyczna dla tłumacza, a przynajmniej nie była taka dla mnie. Trudniej było poradzić sobie z niecierpliwym autorem i jego rozczarowaniem, że nie udało mi się znaleźć ważnego wydawcy, który podjąłby się publikacji książki. Przedstawiciel jednego ze znamienitych nowojorskich wydawnictw wprost mówił o „przesycie Holokaustem”. Wojdowski zasugerował w przypływie frustracji, że gdybym tylko przeczytała Joyce’a i sprawiła, że jego proza brzmiałaby właśnie tak, tłumaczenie byłoby rozchwytywane. Później postawił diagnozę, że główny problem polegał na tym, iż korzystałam z komputera, zamiast pozwolić, aby słowa płynęły z głębi mojego serca, przez moją prawą rękę, atramentem prosto na papier. Chleb rzucony umarłym ostatecznie znalazł swoje miejsce w wydawnictwie Jewish Lives Series of Northwestern University Press.

Jak już wspomniałam, gdy zabierałam się do tłumaczenia Pamiętnika Białoszewskiego w latach 70., byłam na tyle niedoświadczona, że nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak wymagające to zadanie. Gdy prawie czterdzieści lat później wróciłam do tego przekładu, by przygotować drugie, poprawione wydanie, pomyślałam, że miałam sporo szczęścia, że w tamtym czasie nie w pełni uświadamiałam sobie językową złożoność tego tekstu. Przypuszczam, że jako początkująca tłumaczka mogłabym ulec pokusie używania zbyt dużej liczby kolokwializmów i slangowych wyrażeń, co nie wyszłoby Białoszewskiemu na dobre.

Dużą część pani twórczości przekładowej wiąże się z Czesławem Miłoszem. Co z perspektywy amerykańskiego czytelnika i tłumacza jest najbardziej pociągające w jego dziele?

Znałam Miłosza już kilka lat, zanim poprosił mnie, żebym zajęła się przekładem jego prozy. Możliwe, że stało się to za sprawą Carol Thigpen (nie była jeszcze wtedy jego żoną), która po przeczytaniu mojego tłumaczenia Skrawka czasu Idy Fink, namawiała Miłosza, by przekonał mnie do przetłumaczenia zbioru esejów, które ostatecznie opublikowaliśmy pod tytułem Beginning with My Streets: Essays and Recollections (1991). Kiedy zadzwonił, żeby wybadać mnie w sprawie tego projektu, ujawnił, że nie był jeszcze pewien, czy chce się tego podjąć, ponieważ anonimowy recenzent, który przeczytał jego propozycję dla wydawcy (Farrar, Straus & Giroux), znalazł w niej kilka błędów. Przyznałam się, że to ja byłam tym czytelnikiem, Miłosz wyraził wdzięczność za moją szczerość i od razu uzgodniliśmy, że jeśli obiecam, że zawsze będę mówić prawdę, co zawsze robiłam, podejmiemy współpracę. I tym sposobem pozostałam do samego końca tłumaczyłam jego prozę.

Miłosz zaczął nazywać mnie swoim „amerykańskim czytelnikiem”; oboje wiedzieliśmy, że to niedorzeczne określenie. Nie miałam wtedy i nadal nie mam pojęcia, w jaki sposób „zwykli” amerykańscy czytelnicy reagowali na jego eseje, co w nich cenili, co uważali za niezgłębione, nudne, zbyt ezoteryczne albo, czego obawiał się Miłosz, „zbyt polskie”. Mogę więc jedynie powiedzieć, co sama uznałam za najbardziej pociągające i najciekawsze w całym jego ogromnym dorobku. Przede wszystkim uwielbiałam jego poezję. Przemawiało do mnie żarliwe zaangażowanie Miłosza w polityczne i intelektualne spory jego czasów, jego zdolność do ożywienia minionych czasów, ich złożoności, piękna, cierpienia. Słyszałam od „zwykłych” czytelników, że są oczarowani krótkimi tekstami w Abecadle, doceniają jego rozmyślania na temat wiary religijnej, a także czerpią przyjemność z lektury Roku Myśliwego, która daje im wgląd w życie autora i ukazuje jego podejście do kultury amerykańskiej. Nie wiem, czy Legendy nowoczesności („Legends of Modernity: Essays and Letters from Occupied Poland, 1942-1943”), które ukazały się w języku angielskim rok po śmierci Miłosza, bardzo spodobały się amerykańskim czytelnikom. Podejrzewam, że książka ta nie sprzedawała się dobrze, ale uważam ją za ważną pozycję, źródło wiedzy dla każdego, kto próbuje zrozumieć, jak to jest żyć w czasach, które wydawały się końcem demokracji.

Ma pani jeszcze jakieś marzenia tłumaczeniowe?

Na dnie mojej szuflady leży szkic tłumaczenia Chama Elizy Orzeszkowej, który odłożyłam lata temu, niezadowolona z moich prób oddania XIX-wiecznego dialektu chłopskiego. Ale czas mija, a ja nie lubię przyznawać się do porażek, więc wrócę w tym roku do Chama, zdeterminowana i z głową pełną świeżych pomysłów, aby znaleźć rozwiązanie. A potem? Jestem otwarta na sugestie. . .

- rozmawiał Krzysztof Cieślik