Aktualności

fot. Klaudyn Schubert
19.12.2023

Nocny stolik #97. Mateusz Pakuła: w podróże wożę ze sobą torby pełne książek

Mateusz Pakuła jest przede wszystkim dramatopisarzem, laureatem i kilkukrotnym finalistą Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Rozgłos poza światkiem teatralnym zdobył, wydając w 2021 roku książkę prozatorską pt. Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, za którą został wyróżniony przez jury Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza wyjazdem na rezydencję literacką do Vence. W wywiadzie z cyklu „Nocny stolik” opowiedział o sobie, jako o czytelniku – takim, który czyta głównie literaturę popularnonaukową, poezję i komiksy. 

Co teraz czytasz?

Czytam bardzo wiele rzeczy na raz. W porywach do dwudziestu książek! Teraz na przykład mam pozaczynane kolubryny popularnonaukowe, które sobie dawkuję. Nie czytam ich w ciągach, potrzebuje jakiejś przerwy. Zwykle robię ją na beletrystykę, komiks albo poezję. 

Właśnie skończyłem Stellę Maris, jedną z dwu opublikowanych przed śmiercią książek Cormaca McCarthy’ego. Wspaniała lektura. Do tej pory znałem tylko jego Drogę. To była dla mnie ważna książka, ale nie miałem potrzeby, by sięgnąć po pozostałe powieści tego pisarza. Teraz mam. Stella Maris uwiodła mnie być może z powodu mojego feblika do nauki. Główną bohaterką powieści jest geniuszka matematyczna, schizofreniczka paranoidalna z wieloletnią etiologią omamów. Poza nauką i próbą racjonalnego pochwycenia świata, jest w tej książce wszystko, co najważniejsze – opowieść o miłości, emocjach i niesamowitości (Wszech)świata. Formalnie to długi dialog. Właściwie dosyć obszerna sztuka teatralna na dwie postaci – pacjentkę i psychiatrę. Co od razu uruchamia moją wyobraźnię. To gotowy scenariusz na wspaniały, kameralny spektakl. Albo serial. 

Mam poczucie, że odnalazłem w Cormacu bratni umysł. W jednym z ostatnich wywiadów, których udzielał bardzo niewiele, nie ukrywał, że jest materialistą, racjonalistą i ateistą. Nie znam drugiego pisarza – poza sobą (śmiech) – który tak stanowczo i jasno klarowałby publicznie swoje stanowisko światopoglądowe. Cormac na pewno będzie mi towarzyszył w Vence, gdzie wybieram się w ramach literackiej rezydencji.

Rozumiem, że po godzinach uczysz się francuskiego (śmiech)?

Jadę tam z całą rodziną i moją żoną, która na szczęście jest francuskojęzyczna.

Co tam będziesz robił?

Nagroda do niczego mnie nie obliguje, więc traktuję to przede wszystkim jako wakacje. Ale oczywiście zabieram tam ze sobą rzeczy, nad którymi teraz pracuję. I, ma się rozumieć, cały zestaw lektur. Pojedzie ze mną m.in. Pasażer McCarthy’ego, rzeczy popularnonaukowe, jedna z powieści Philipa Rotha, której jeszcze nie czytałem, i ostatnia rzecz Michaela Chabona. Roth i Chabon są moją wielką miłością, ale sporo ich teraz czytam w związku z powieścią, nad którą pracuję. 

Jedna z twoich kolejnych książek (choć nie ta o której właśnie mówisz) ma być skrzyżowaniem poezji i komiksu. Czytasz powieści graficzne?

Tak. Bardzo dużo. Mam wrażenie, że w mojej bibliotece dominuje właśnie komiks, poezja i literatura popularnonaukowa. Do powieści graficznej wróciłem jako dwudziestoparolatek, w momencie kiedy komiksy przestałyby być domeną jedynie superbohaterstwa. Śledzę różne sceny, m.in. amerykańską i francuską. Bardzo ważnymi autorami są dla mnie Lewis Trondheim, robiący postmodernistyczne fantasy, i Joann Sfar, którzy pracowali zresztą razem m.in. nad serią Donżon. Rodzajem odświeżenia były dla mnie prace Adriana Tomine’a i Nicka Drnaso. Ten pierwszy przywodzi na myśl opowiadania Raymonda Carvera. Jest to bardzo sprawna literacko robota. Myślę, że jego Śmiech i śmierć można spokojnie postawić obok Carverowskich O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości. Z kolei Drnaso jest autorem wspaniałej Sabriny (pierwsza w historii nominacja komiksu do nagrody Bookera) i Lekcji aktorstwa, graficznej powieści o aktorstwie, teatrze, także teatrze życia codziennego. Lubię też, rzecz jasna, polskich autorów. Kilkoro z nich zrobiło dużo dla polskiej literatury, rozszerzenia jej o komiks, włączenia do niej innych języków. Mam na myśl chociażby Krzysztofa Gawronkiewicza, Macieja Sieńczyka i Jacka Świdzińskiego – ich komiksy są wspaniałe także pod względem literackim. Śledzę ich niezmiennie od lat.  

Potężnym impulsem, który zasila twoją książkę Jak nie zabiłem swojego ojca… jest jednostkowe doświadczenie. Ale tekst tej hybrydy gatunkowej wyrasta także z osmozy z innymi tekstami, z wchodzenia z nimi w intensywny kontakt, niekiedy w czułą relację. Są to między innymi książki naukowe. Jakie miejsce zajmują one w twoim życiu i pisaniu?

Chyba bardzo ważne. Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy zacząłem pracować nad moim reżyserskim debiutem. Napisałem wówczas sztukę o najsłynniejszej planecie karłowatej, czyli o Plutonie. Ale najpierw zacząłem intensywnie czytać o kosmosie. Najbardziej podstawowe rzeczy – Stephena Hawkinga, Carla Sagana (o którym skądinąd właśnie napisałem sztukę) czy Briana Coxa. To był czas, kiedy opublikowano prace Juwala Noacha Harariego. Zacząłem po nie sięgać. Równocześnie pojawiły się książki Stevena Pinkera. Jego Nowe oświecenie było dla mnie ważną lekturą. A potem przeczytałem Nową perspektywę Seana Carrolla i to był gwóźdź do trumny mojego metafizycznego myślenia. Zostałem materialistą i całkowitym ateistą. To, jak wskazuje podtytuł, książka o pochodzeniu życia, świadomości i Wszechświata. Urzekło mnie holistyczne podejście Carrolla, i to, że jego prace coś nam układają w głowie. Rzecz ukazała się we wspaniałej, choć – mam wrażenie – wciąż zbyt słabo rozpoznawalnej serii „Na ścieżkach nauki” wydawnictwa Prószyński i S-ka. Publikowane są w niej m.in. prace Richarda Dawkinsa. 

Ważne są dla mnie także książki od Copernicus Center Press. Choć może poza rzeczami Michała Hellera, u którego na końcu zawsze jest Bóg, inteligentny projekt albo zegarmistrz światła purpurowy. Zdecydowanie wolę np. Daniela Dennetta i jego Od bakterii do Bacha czy Sama Harrisa, racjonalistę, niezadziornego jeźdźca nowego ateizmu (by użyć słów Tomasza Stawiszyńskiego), który tłumaczy m.in., dlaczego jedne sposoby patrzenia się lepsze od innych.

Podoba ci się nurt prozy flirtującej z nauką? 

Tak. Zachwyciła mnie np. seria Wspomnienie o przeszłości Ziemi Cixina Liu, na podstawie której powstaje serial. I nie ma większego znaczenia, że Liu bywa czasem kulawy literacko. W ogóle mi to nie przeszkadza. Robi na mnie wrażenie rozmach tego dzieła, tworzenie science fiction, które bardzo ściśle się opiera na aktualnej wiedzy naukowej. W jakimś stopniu robił to także Stanisław Lem. Takie książki, a później oparty na nich serial, wyposażają ludzkość w wiedzę na temat rzeczywistości znaczniej lepiej niż choćby sto książek popularnonaukowych i kilkaset wykładów. Myślę, że coraz więcej pisarzy czuje, że to jest jakiś rodzaj pracy do wykonania. Szczególnie w dobie szalejących wariactw, teorii spiskowych, fake newsów, ale też magicznego myślenia. Sam od pewnego czasu staram się flirtować z nauką w swoim pisaniu i spektaklach, choćby w spektaklu Lem vs. P.K. Dick.

Jakiś czas temu napisałeś dla „Dwutygodnika” tekst o prowokującym tytule: Dramat to nie literatura. Jak to jest z tym dramatem?

Problem z dramatem jest taki, że się go nie wydaje. A nawet kiedy się to robi, to w oficynach branżowych, które są tak niszowe, że ich książki nie docierają nawet do mnie, a jestem przecież branżystą i naprawdę staram się śledzić nowości. Bardzo rzadko zdarzają się takie sytuacje jak z Ishbel Szatrawską, kiedy pojedynczy dramat został opublikowany w jakiejś większej oficynie i zarezonował. Ostatni raz wydarzyło się to wiele lat temu. Była to Nasza klasa Tadeusza Słobodzianka. Zwykle tekst dramatu funkcjonuje jako dodatek do spektaklu. Oczywiście wychodzą zbiory dramatów, ale cierpią one na to, że są niewidzialne, nie mają promocji, dystrybucji itd. Nie trafiają do rąk czytelników, bo nie są czytane przez recenzentów, nie trafiają na longlisty nagród, do rubryk recenzenckich w tygodnikach. Umykają nam rzeczy ważne, często wspaniałe literacko, które, choć zrobione inaczej formalnie, mogłyby być czytane razem z powieściami, reportażami i poezją. Jednak dramat traktuje się zazwyczaj jako półprodukt – zainteresowanie okazuje się dopiero przy okazji jego realizacji w teatrze. Tymczasem nierzadko jest to naprawdę świetna literatura, której wykluczanie z pewnością nie robi nikomu dobrze.

Jesteś czytelnikiem niezmordowanym. Pamiętam to jeszcze z czasów, kiedy wpadaliśmy na siebie w krakowskim Lokatorze. Zawsze tak było? Jakim byłeś czytelnikiem w dzieciństwie?

Jako dziecko nie pochłaniałem ogromnych ilości książek. Wszystko zaczęło się na dobre w liceum za sprawą Cortazara, Imienia Róży Umberto Eco i Gombrowicza. Dość wcześnie poznałem Prousta, którego W poszukiwaniu straconego czasu Maciej Wojtyszko kazał nam czytać na warsztatach aktorsko-dramatopisarskich. Na ogół jednak łapałem się za te lektury, które przynosiła do domu moja mama. Z tym wiąże się rodzinna anegdota. Kiedy miałem dziesięć może jedenaście lat mama sprowadziła do domu Władcę Pierścieni, mówiąc, że to jest dla dorosłych i nie mogę tego czytać. Chciała najpierw sprawdzić, czy jest to lektura odpowiednia dla dziesięciolatka. Ja oczywiście nic sobie z tego zakazu nie robiłem i czytałem trylogię przez rok z wypiekami na twarzy. Pojawiły się one przede wszystkim na początku. Opis świata hobbitów, poznanie życia codziennego jakiegoś nieistniejącego ludu, były dla mnie absolutnie niesamowite. Grę w klasy też przyniosła moja mama. Fascynowało mnie wtedy, że można to czytać skacząc po rozdziałach. Mając dziesięć lat dostałem od niej także dwujęzyczne wydanie wierszy Szymborskiej. Myślę, że to był na nią idealny moment. Szymborska na wejście w poezję jest znakomita. A potem, niemal następnego dnia, omawialiśmy w szkole Warkoczyk Różewicza. To była dla mnie formująca lektura. Po raz pierwszy dowiedziałem się wówczas Auschwitz. Nagle ten bezpieczny świat, który znałem ujawnił swoje drugie, piekielne oblicze. 

A co było po Szymborskiej i Różewiczu, którzy otworzyli Ci drzwi do poezji?

Przez długie lata, w liceum i przez pierwsze lata studiów, byłem – jak większość z nas – zafascynowany Marcinem Świetlickim, Andrzejem Sosnowskim, ale także poezją Marcina Sendeckiego, którego nadal uwielbiam i śledzę. 

A co cię ostatnio zachwyciło w poezji?

Wiele rzeczy. Tomik Pauliny Pidzik (miejsca ich jesiony) o języku zaskakująco odmiennym od dominujących tendencji w polskiej nowej poezji. Tomasz Bąk, którego czytam z rosnącym zachwytem. Jerzy Jarniewicz, którego fanem jestem od wielu lat. Wspaniały jest też poemat Zbigniewa Macheja 2020 o doświadczeniu pandemicznym. Śledzę poetów, z którymi dorastałem, ale staram się także tropić nowe głosy poetyckie. Świetne rzeczy robią np. Patryk Kosenda, Emilia Konwerska, Justyna Kuligowska (wybijający się głos w nowej polskiej poezji), czy Szymon Bira – zupełnie osobny poeta-minimalista. 

Cały czas też wracam do zbiorów wierszy Thomasa Tranströmera odkrywając w nich coś nowego. Bardzo istotny jest dla mnie również Fernando Pessoa i jego wszystkie heteronimy. Obaj, Tranströmer i Pessoa, silnie kształtują moją wrażliwość. Poezja jest dla mnie ważna, jeśli chodzi o poszerzanie wrażliwości, znajdowanie nowych narzędzi dla siebie, nowych sposobów artykulacji myśli i emocji. 

Jaki masz stosunek do książki-przedmiotu, budujesz domową biblioteczkę, czy starasz się selekcjonować książki i wynosić je z domu?

Za mało wynoszę. Mam postanowienie, by zrobić poważną selekcję, przeszperać tę bibliotekę i sporo z niej wynieść, ale chyba głównie po to, by zrobić miejsce na kolejne książki (śmiech). Są książki, o których wiem, że do nich nie wrócę, które z perspektywy czasu stają się dla mnie mniej ważne, ale dla kogoś wciąż mogą być istotne. Trafią więc pewnie do biblioteki lub w inne ręce. 

Używasz czytnika? 

Nie, nie jestem w stanie przekonać się do innych form lektury. Nie korzystam z czytników. W podróże wożę ze sobą torby pełne książek papierowych. Dźwigam je dosłownie wszędzie. Więc tak, jestem przywiązany od książki jako przedmiotu i lubię pięknie wydane książki. Zdarza mi się podarowywać przyjaciołom książki z półki, a potem w nieskończoność je odkupować. Ale też zdarza mi się wymieniać stare egzemplarze na nowe wydania. 

A jakie książki najczęściej kupujesz znajomym?

Wiele razy podarowałem Niksy Nathana Hilla, do której mam słabość. Odkupowałem ją wiele razy! Ale chyba najwięcej razy podarowałem Śmiech i śmierć Tomine’a. Wiele razy dzieliłem się Sabriną Drnaso (zostałem bez swojego egzemplarza), Argonautami Maggie Nelson, książkami Carvera i Pełnią miłości Sigrid Nunez. Po tej książce kupiła mnie zupełnie. Towarzyszy mi cały czas jako mistrzyni. To pisanie o silnie zaznaczonym „ja”, które zarazem jest zupełnie nienarcystyczne, skupione na Innym i na relacjach, których niuanse subtelnie bada. Wcześniej za tę umiejętność podziwiałem Emmanuela Carrère’a i Karla Ove Knausgårda, ale Nunez usunęła ich w cień. Nigdy nie wiem, do jakiego stopnia historie, które opowiada są jej własne, a na ile zostały zmyślone. Ale nie muszę tego wiedzieć. Mam poczucie, że prawdziwość i autentyczność w tej prozie jest tak silna, że nie ma to żadnego znaczenia. Wracając do prezentów, jest jeszcze ich jeden gatunek czy podgatunek. Książki ateistyczne, o racjonalności, a także o tym, jak być ateistyczną rodziną. Wśród nich np. Dlaczego jesteśmy ateistami. Wspaniała rzecz, składająca się z monologów sławnych i mniej sławnych ateistów, tłumaczących się ze swojej niewiary. 

Kreślisz po książkach albo robisz notatki?

Tak. Choć przez długie lata tego nie robiłem. Starałem się nie niszczyć książek, nawet nie rozchylać ich nieuważnie. Ale teraz już nie mam takiego podejścia. Bazgrzę po nich, zaznaczam w bardzo różny sposób. Zaginam rogi, robię notatki ołówkiem, podkreślam długopisem, zakreślam highlighterem. Tak, robię to wszystko i najwyżej kupuje sobie drugi egzemplarz (śmiech).

To na koniec pytanie zasadnicze: wierzysz w moc literackiej fikcji?

Absolutnie tak. Przekonuję się o tym cały czas także na przykładzie mojej ostatniej książki (Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję). Wiara w to, że można coś ugrać i naprawdę odmienić za sprawą pisania była zasadniczym impulsem. Nie chodzi oczywiście o to, żeby coś od razu zmieniać w najprostszym sensie – w tym wypadku: prawa do dobrej śmierci. Chodzi raczej o oddolną pracę, o przemianę świadomości odbiorców. To ona jest najistotniejsza. Bez niej żadna zmiana rzeczywistości nie będzie możliwa. Od dwóch lat żyję feedbackiem mojej ostatniej książki, a od poł roku – spektaklu. I to się naprawdę dzieje – transformacja myślenia. Większość osób, które wychodzi ze spektaklu pyta, gdzie ma się podpisać. Ale pojawiły się też bardziej namacalne rezultaty. Szef oddziału paliatywnego w Kielcach został usunięty ze stanowiska. Kontakt z tym miejscem był jednym z najkoszmarniejszych doświadczeń w moim życiu. Okazało się, że nie tylko reportaż śledczy w poczytnej gazecie może mieć moc sprawczą. To dla mnie ogromna satysfakcja.

Ale ten krzyk za eutanazją schodzi na dalszy plan. Najistotniejsze jest dla mnie to, co ta książka i spektakl robią ludziom w głowach, jak wyzwalają ich z tabu, presji społecznych, jak sprawiają ulgę i „odsamatniają” ludzi. To chyba było najważniejsze: przerwać odosobnienie. Powiedzieć „nie jesteście sami” i jednocześnie powiedzieć sobie – „nie jestem sam”.

– rozmawiał: Paweł Jasnowski