Aktualności

fot. Maria Bernat
17.02.2023

Nocny stolik #86. Zofia Stanecka: pierwsze wagary w życiu spędziłam w bibliotece

Pisarka Zofia Stanecka, otoczona zbiorem swoich ulubionych lektur, opowiada o książkach, z którymi dorastała i z którymi dyskutuje do dziś, a także o wybaczaniu autorom oraz o tym, w jaki sposób można wygrać ze smokiem.

Jesteśmy w domu pani rodziców…

Właściwie to dziadka, Tadeusza, któremu zadedykowałam Świat według dziadka. W miejscu, gdzie siedzę, stał kiedyś fotel narysowany na okładce przez Mariannę Sztymę. Obecnie jest tu kanapa mojego taty, na której siadywał Drań (tytułowy bohater książki Drań czyli moje życie z jamnikiem – przyp. red.). Krótko mówiąc, rozmawiamy w przestrzeni nie tylko realnej, ale też literackiej.

Wywodzi się pani z rodziny, w której się czytało.

Tak, czytało się bardzo dużo. Tata był nauczycielem polonistą, bardzo kochał swój zawód. Mama pracowała w bibliotece szkolnej – nic dziwnego, że książki stanowiły ważną część jej życia. W związku z tym od wczesnego dzieciństwa czytano mi co wieczór. 

Bardzo miła tradycja.

Czytałyśmy z mamą wspólnie aż do skończenia przeze mnie 18 lat. Ostatnią książką, którą czytałyśmy razem, było Imię róży Umberto Eco. Niestety, w pewnym momencie mama się zorientowała, że kiedy ona idzie spać, ja podbieram książkę i czytam z wyprzedzeniem. Kiedy zdradziłam się z tym, że znam akcję, mama się wkurzyła, powiedziała: „Dość tego!”, zabrała mi to Imię Róży, i schowała za karę! I oddała je dopiero, gdy sama skończyła.

Pamięta pani, kiedy nauczyła się czytać?

Miałam około pięciu lat, kiedy zaczęłam czytać samodzielnie. Wychowałam się częściowo w bibliotece, a częściowo wśród regałów pełnych książek ustawionych od podłogi do sufitu. Zawsze więc miałam wzrok na wysokości półek z książkami. Tym, co jako pierwsze próbowałam przeliterować, były tytuły książek. Mój nocnik stał przy grzbiecie książki, która – jak mi się wydawało – nosiła tytuł WYKŁAD PROEMMAA. To pierwsza rzecz, jaką w życiu przeczytałam. Bardzo długo się zastanawiałam, co to jest ten „proemm”, a tymczasem to była powieść Wykład Prof. Mmaa Stefana Themersona, tylko że ja to „F” z kropką odczytałam jako „E”. Swoje pierwsze słowa w życiu przeczytałam błędnie (śmiech).

„F” to zdradliwa litera, nic dziwnego, że panią zmyliła! Zresztą poznaje się ją zwykle pod koniec, kiedy te „zwyklejsze” są już jakoś oswojone. A kiedy już jako dziecko czytała pani samodzielnie, co pani czytała?

Dużą część moich lektur stanowiły książki o zwierzętach. Uwielbiałam O czterech warszawskich pstroczkach Ireny Jurgielewiczowej, z czasem mojej wyjątkowej przyjaciółki w realnym, nie tylko literackim życiu. Najukochańsze było jednak O czym szumią wierzby. Mam pierwsze polskie wydanie, bo jest to książka, którą tłumaczyła kuzynka mojej babci, a babcia, Zofia Baumowa, przełożyła występujące w powieści wiersze. Czytając je, miałam poczucie łączności z babcią, której nigdy nie poznałam. Jest to opowieść, która ogromnie dużo mi w życiu dała, do dziś stale ją odczytuję, mam też dużą liczbę egzemplarzy – zarówno po polsku, jak i po angielsku, choć tylko z ilustracjami E.H. Sheparda. Zawdzięczam też tej książce moją drugą życiową pasję, czyli teatr. 

Jak to?

Wiele lat temu pojechałam do Londynu i idąc mostem Waterloo na drugą stronę Tamizy, zobaczyłam szary budynek – wówczas jeszcze nie wiedziałam, że to gmach National Theatre – na którym widniał afisz Wind in the Willows. C.S. Lewis opisywał w swojej biografii Zaskoczony Radością uczucie radosnego olśnienia, którego nie da się świadomie wywołać. Takiego, które czasem po prostu się pojawia i daje poczucie, jakby tu i teraz spłynął na nas odblask Raju. I ja, na tym moście, zobaczywszy ten napis, po prostu poczułam właśnie takie szczęście – to był pierwszy raz w moim życiu, kiedy miałam je tak wyraźnie uświadomione. Weszłam do środka, okazało się, że za kilkanaście minut rozpocznie się spektakl. Było to na tyle niezwykłe przeżycie, że zapoczątkowało moją miłość do teatru. Zresztą powieści Kennetha Grahame’a zawdzięczam wiele innych olśnień – miłość do przyrody, zwracanie uwagi na małe zwierzątka, upodobanie do bardzo konkretnych krajobrazów nadrzecznych…

I, jak rozumiem, do bezpiecznej jazdy samochodem…

Tak, tak (śmiech), ale z drugiej strony zdecydowanie znam tę euforię za kółkiem, którą przeżywał Ropuch!  Czasem, gdy jadę przez Polskę na spotkanie autorskie, mam ochotę, tak jak on, wykrzyknąć „Poop poop!” i pędzić. Inną moją fascynacją z tego okresu jest Leśmian – Klechdy sezamowe i Przygody Sindbada żeglarza są odpowiedzialne za moje ukochanie języka polskiego. Jako dziecko byłam w stanie w kółko czytać opisy lasu, przez który szedł Alibaba. Nic specjalnego się tam nie dzieje, oprócz tego, że „papugi się papużą”, a „las się lesi”, ale jest w tym takie piękno i bogactwo języka, że wzbudza to mój nieustanny zachwyt. 

Wśród pani rzeczy widzę ilustracje z Muminków. Jakie ma pani wspomnienia związane z Tove Jansson?

Gdy byłam całkiem mała, w domu nie czytało się Muminków. Moja mama była bardziej zorientowana na literaturę brytyjską. Muminki odkryłam w szkolnej bibliotece – byłam raczej grzeczną uczennicą, ale kiedyś urwałam się z lekcji, bo akurat trafiłam na Lato muminków, zaczęłam czytać i zapomniałam, że zadzwonił dzwonek.

Pierwsze wagary w życiu spędziła pani w bibliotece szkolnej?

Dokładnie tak (śmiech). Muminki towarzyszą mi od wielu lat, lubię je za całokształt – za mądrość, za smutek, za prawdę życiową, oczywiście również za ilustracje. Nie lubię używać słowa produkt w odniesieniu do książek, ale to jest taki produkt totalny – cały świat, pełny i głęboki. Niezwykłe uniwersum. 

Zdecydowanie niezwykłe. Ja każdej jesieni czytam Dolinę muminków w listopadzie.

Ja bardzo lubię Tatusia Muminka i morze. I to nie ze względu na Tatusia, a na Mamusię, która podąża za nim, ale w pewnym momencie ma już dość. Idzie spać w krzaczki z torebką pod głową.

Było parę takich emancypacyjnych momentów mamy Muminka. Z perspektywy czasu myślę, że były cenne dla czytelniczek.

Lubię tę książkę również za to, że ona jest jednocześnie drapieżna i czuła. To wielka sztuka napisać coś, co jest naraz drapieżne i czułe.

Jeśli chodzi o uniwersa literackie, to była pani związana również z Narnią.

Kiedyś na święta dostałam Podróż Wędrowca do Świtu i nie odpakowałam żadnego innego prezentu, ani nic nie zjadłam, dopóki nie skończyłam czytać. To były czasy, w których wydawnictwo Pax wydawało po jednym tomie, więc z wypiekami na twarzy czekałam na kolejne części. Ta kraina mocno we mnie zapadła, pisałam nawet pracę magisterską o bohaterach Narnii. Dzięki Narnii odbyłam też podróż do Oxfordu. Byłam w domu Lewisa w czasie, gdy miał być tam remont i towarzystwo lewisologiczne, które nadzorowało prace, pozwoliło mi ten dom obejrzeć od góry do dołu i tak po prostu dotykać pamiątek po Lewisie. 

Wspaniała okazja.

I magiczne przeżycie. Mam też, na marginesie, takie wspomnienie: wróciłam kiedyś ze szkoły trochę wcześniej, włączyłam telewizor i akurat był program o Tolkienie. Jako wierna czytelniczka i wielbicielka Władcy Pierścieni, zaczęłam go oglądać. Gdy jakiś czas później mama wróciła z pracy, zastała mnie całą we łzach. „Mamooo” – łkałam. Mama – przestraszona, że coś się stało – próbowała wyciągnąć ze mnie, o co chodzi. „Oni się przyjaźnili! Oni się przyjaźnili!” – zawołałam, bo dopiero w trakcie programu zorientowałam się, że Lewis i Tolkien, dwaj pisarze, których uwielbiałam, byli przyjaciółmi. Więc w czasie pobytu w Oxfordzie podążałam śladami obu. 

Rozumiem, że było to szczególnie doniosłe odkrycie.

Zdecydowanie! Ta ich przyjaźń była dla mnie ważna, bo nie tylko Narnia i Śródziemie miały szczególne miejsce w moim sercu, ale i Lewis, jako osoba. Nadal jest dla mnie ważny, chociaż po latach zaczęłam z nim polemizować na wiele tematów.

No tak, Lewis jako autor nie krył się ze swoim światopoglądem.

Od pewnego momentu miałam świadomość, że Narnia jest nacechowania światopoglądowo. Cieszyłam się samą opowieścią, ale ciekawiła mnie też warstwa meta: to, co autor pisał o tym nacechowaniu. Z tym też chętnie sobie dyskutuję. Myślę, że Lewis był niezwykłym, człowiekiem. To, co mnie w nim fascynuje do dziś, to jego dar przyjaźnienia się z różnymi ludźmi. Po latach, spośród jego twórczości najchętniej wracam listów, w tym szczególnie do krótkiego tomu listów do dzieci. Lewis odpisywał dziecięcym czytelnikom z niebywałą uważnością! Mimo swoich wyraźnie skrystalizowanych poglądów, był bardzo otwartym człowiekiem. Rozumiał, że można podążać różnymi drogami, nigdy nie był potępiający. Tutaj się z Tolkienem rozminęli, bo Tolkien był dużo bardziej doktrynalny, a u Lewisa widać tę otwartość. To piękna cecha, do dziś bardzo go za nią podziwiam.

Lewis pisał też eseje o literaturze.

Jego eseje o literaturze dla dzieci, pomimo upływu lat, nadal są bardzo interesujące. Dzisiaj dużo wiemy o psychologii dziecięcej, a Lewis do swoich wniosków dochodził po prostu nie zapominając, jak to jest być dzieckiem. Pisał na przykład, że dorośli mają tendencję do traktowania dzieci jak istoty innego gatunku – tymczasem to tacy sami ludzie, którzy różnią się od nas tylko tym, że mają mniej doświadczeń. Jednocześnie mają w sobie dużą otwartość na świat, a w związku z tym – mniej uprzedzeń.

To bardzo świeże wnioski jak na ówczesny stan nauk pedagogicznych.

Potrzeba dużej mądrości, żeby dojść do nich samodzielnie, nie mając wiedzy, jaką mamy teraz. Lewis nie tylko pamiętał, jak to jest być dzieckiem, ale też, miał w sobie dużą uważność na drugiego człowieka, nie tylko na dzieci. Wyjątkowa jest jego książka Smutek, będąca zapisem uczuć po stracie ukochanej żony. To tytuł, który towarzyszy mi przy wszystkich stratach i śmierciach rodzinnych.

Ma pani wśród książek dla niedorosłych jakieś antypatie? Pozycje, których nie lubiła pani jako dziecko, albo wręcz przeciwnie – które czytała w dzieciństwie, ale wróciła do nich w dorosłości i przeżyła zawód?

W domu był zwyczaj, że książki z listy lektur poznawałam na długo przed tym, jak stawały się dla mnie obowiązkowymi czytankami, w związku z czym nie zdążałam ich znielubić za to, że są lekturami (śmiech). Na pewno niezbyt lubiłam książki otwarcie dydaktyczne, na przykład Pollyannę, która co prawda napisana jest z przymrużeniem oka, ale jej wymuszony optymizm niekoniecznie mnie zachwycał.

A jaką miała pani relację z Anią Shirley?

Jako dziecko bardzo Anię lubiłam. Ostatnio kupiłam nowe przekłady – bardzo mi się podobają. Nie oburzam się na „zielone szczyty”. Tłumaczka zwraca uwagę na detal charakterystyczny dla architektury ówczesnej Kanady, co dla mnie jest bardzo interesujące. Lubię też skorygowane nazwy roślin. Skoro miejscem akcji jest Kanada, nie Polska, chcę czytać o kanadyjskich, nie o polskich kwiatach. Jeśli nie jestem pewna, jak wyglądają, zawsze mogę to sprawdzić i przy okazji dowiedzieć się czegoś. Gdy czytam teraz Anię, zwłaszcza późniejsze tomy, zauważam fragmenty, które przy dziecięcej lekturze aż tak mnie nie uderzały, jak na przykład nierówne traktowanie Tadzia i Toli – obecnie Davy’ego i Dory.

Tak, okropnie potraktowano Bogu ducha winną dziewczynkę!

Jej grzeczność interpretuje się jako nudną. Nikt nie zwraca uwagi na to, że to są dzieci w traumie po stracie matki i jedno z nich reaguje łobuzowaniem – i dzięki temu otoczenie uważa je za ciekawe – a drugie zamknięciem w sobie, jest na siłę grzeczne.

Ania i Maryla między sobą mówią wprost, że bardziej lubią Tadzia, a Tola je nudzi.

Zwracałam na to uwagę już jako dziecko, ale dopiero w dorosłości mam narzędzia, żeby nazwać, co mi tu nie pasuje. À propos odkryć literackich, jestem w trakcie lektury Kąpieli w stawie podczas deszczu George’a Saundersa, są to jego wykłady na temat opowiadań rosyjskich pisarzy, doskonale przetłumaczone przez Krzysztofa Umińskiego. Ta książka jest dla mnie olśnieniem – dla kogoś, kto pisze, jest to kopalnia wiedzy, ale i źródło współodczuwania pisarskiego. Saunders opisuje, jak w trakcie omawiania opowiadania Gogola uczestniczka zajęć powiedziała, że nie lubi Szynela, bo to seksistowski tekst: kiedy bohaterka Gogola jest obrażona, jej obrazę traktuje się ze śmiechem, z ironią. A kiedy bohater jest urażony, traktuje się go poważnie i daje mu się całą gamę przemyśleń wewnętrznych. I rzeczywiście, przyznaje Saunders, jest to seksistowskie – Szynel to genialne dzieło, które ma w sobie pęknięcie. I tak właśnie traktuję te dyskusyjne kwestie w Ani. Lucy Maud Montgomery opisywała świat tak, jak go odbierała, mając dostępne sobie narzędzia. Jej książki miewają zatem pęknięcia i trudno. Wszyscy jesteśmy ludźmi, istotami nieidealnymi.

Ja ostatnio tak wciągnęłam się w lekturę Zielonych szczytów, że z rozpędu przeczytałam cykl do końca, w starych przekładach. Jakkolwiek uniwersyteckie i wczesnomałżeńskie perypetie Ani raczej mnie nudziły, ze zdziwieniem odkryłam perełkę – Rillę ze Złotego Brzegu, której akcja toczy się w czasie I Wojny Światowej.

Mnie nawet jako dziecko drażnił zbyt często powtarzający się w tym cyklu schemat, w którym ludzie kiedyś się pokłócili, a potem pogodzili. Podobnie jest z motywem pierwszej miłości, która dopiero po latach doczekuje się spełnienia. Jest to schemat, z którym Montgomery zerwała w Emilce ze Srebrnego Nowiu, gdzie pokazała, że niekoniecznie spełnienie w relacji romantycznej jest najważniejszą rzeczą w życiu. W Ani to się powtarza, ale macham na to ręką, zwłaszcza że autorka dała swoim czytelnikom dużo więcej, na przykład całą gamę wyjątkowych określeń, zwrotów, dzięki którym „bratnie dusze” rozpoznają się do dziś.

Tak, to prawda, że te powieści stanowią swoisty leksykon poruszeń właściwych wrażliwym, dojrzewającym osobom. Autorka wielu z nich dała narzędzia, dzięki którym można było wyrazić to, co się w tym okresie burzy i naporu odczuwa. Trudno mieć jej za złe, że nie pisała tak, jak się pisze w 2020 roku.

Zdecydowanie. Rozumiem, że dla wielu osób świat Ani Shirley jest już przestarzały. Ale jeśli ktoś się w nim rozsmakuje, to jestem pewna, że do dziś może w nim znaleźć coś swojego i bliskiego.

A gdybym zapytała panią o dzisiejsze lektury?

Lubię opowiadania. Od pewnego czasu moją wielką miłością jest Elizabeth Strout. Podziwiam ją za to, że tworzy za pomocą bardzo prostego języka. Jej książki, też czytane po angielsku, są pisane bardzo przystępnie, a jednocześnie ta prostota nie pozbawia tekstu wielowarstwowości. To wielka sztuka napisać coś prostymi, nieskomplikowanymi zdaniami, w sposób tak wiarygodny i kompletny. Podoba mi się też to, że Strout składa swoje światy z miniopowiadań, a na końcu okazuje się, że tworzą one całą, większą opowieść. Urzeka mnie taki sposób narracji. Wszystko u Strout dzieje się tak naprawdę w jednym miejscu, ale to właśnie sprawia, że opisywany przez nią świat zyskuje głębię. Na tym polega jej sposób kreowania tego świata – na dodawaniu do obrazu kolejnych punktów widzenia. Bohaterowie powracają w kolejnych książkach, stając się bohaterami pobocznymi i nagle, oglądani z innej perspektywy, wydają się kimś innym.

George Saunders?

Tak, Saunders to moje kolejne olśnienie. Nie tylko te eseje, lubię też Lincolna w Bardo, bardzo…

10 grudnia? Znakomity tom.

Dopiero przede mną, czeka w kolejce. Natomiast z nowych odkryć – Marlon James i jego Czarny Lampart, czerwony wilk, pierwsza część trylogii. Kolejne tomy mają opisywać te same wydarzenia z perspektywy różnych bohaterów i zanurzenie się w ich świat jest dla mnie pasjonujące. Jednym z moich dziecięcych zauroczeń były baśnie z całego świata. Czytałam również baśnie afrykańskie, ale było to jedynie uszczknięcie tamtej kultury, niewielki wybór, na dodatek dokonany przez kogoś z Europy, więc nie był to głos stamtąd. Tymczasem James czerpie całe wątki z nieznanych mi dotąd mitologii i historii afrykańskich. Bardzo cenię też Kazuo Ishiguro, który zawsze mnie zaskakuje. Imponuje mi to, że sięgając po jego książkę, nie wiem, czego się spodziewać. Poza doskonałą literaturą, rzecz jasna. A z jeszcze innej strony świata lubię od czasu do czasu pomęczyć się przy lekturze ponurych powieści skandynawskich.

Widać, że ciągnie panią do literatury zrodzonej w innych kulturach.

Szczególnie interesują mnie opowieści, których akcja dzieje się na styku kultur. Kiedy byłam młodsza, bardzo lubiłam książki o Europejczykach podróżujących do Indii i o tym, jak te Indie ich zmieniały, np. Drogę do Indii Edwarda Morgana Forstera, ale nie dlatego, że fascynowała mnie kultura kolonialna. Chodziło mi o podróż, która zmienia bohatera i to w sposób, którego się nie spodziewał. Parą książek, którą bardzo cenię, jest Majtreii Mircei Eliadego, i napisana w odpowiedzi Mircea Maitreyi Devi – autor i autorka spotykają się w literaturze i każde z nich opowiada tę samą historię ze swojej perspektywy.

A czy jest pani na bieżąco z polską literaturą dla niedorosłych?

Oczywiście, czytam książki dla dzieci polskich autorów. Duża część z nich jest znakomita, zarówno pod względem tekstowym, jak też ilustracyjnie. W ostatnich latach pojawiło się wiele ciekawych głosów, zarówno takich, które reagują silnie na to, co się aktualnie dzieje, jak i bardziej ponadczasowych, będących gdzieś obok bieżących wydarzeń, ale za to dotykających sfery emocji, które są z nami od zawsze. To drugie podejście jest mi szczególnie bliskie. Tak samo jak sto lat temu, tak i teraz, czujemy radość, smutek, rozczarowanie, zazdrość, cierpienie. Lubiłam odnajdywać prawdę emocjonalną w czytanych książkach jako dziecko i lubię to do dziś. 

Książki przygotowujące czytelników na trudne emocje i na ważne momenty w życiu to nieoceniona pomoc.

W literaturze można się zatracić, ale nie po to, żeby nie żyć swoim życiem, tylko żeby przeżyć wielkie emocje, które przy okazji mogą przygotować nas na podobne czucia w realnym życiu. Tu znowu posłużę się Lewisem, który w jednym z esejów pisał, że jak chłopiec leży w pustym domu i słyszy hałasy, to lepiej, aby nie myślał, że to złodziej, tylko smok. Złodziej to zagrożenie ze świata dorosłych, dziecko nie ma narzędzi, żeby dać sobie z nim radę. Natomiast jeśli to jest smok, to wiadomo, że można z nim wygrać – sprytem albo mieczem.

– rozmawiała Patrycja Pokora