Aktualności
Nocny stolik #50. Wit Szostak: Nie dają mi satysfakcji teksty, które wykorzystują zastane techniki
Prozaik Wit Szostak opowiada o swoich pisarskich długach, feerii pustych eksperymentów, która niczemu nie służy, języku, który na nowo ustanawia świat, niepotrzebnym ściąganiu się literatury z filmem, a także tłumaczy, dlaczego woli ambitne porażki od łatwych zwycięstw.
Co cię ostatnio zachwyciło?
Na taki zachwyt, jaki mi się przytrafił ostatnio, czekałem kilka lat. Szukałem powieści, która mnie przemieli, która przedefiniuje moje myślenie o literaturze, która wessie mnie i wyciśnie. Sięgałem po różne rzeczy, bardzo dobre i wielkie, które mimo to pozostawiały mnie obojętnym. I na wiosnę tego roku doświadczyłem olśnienia. Wpadłem na Faulknera i to było jak zderzenie z górą lodową. Po „Wściekłości i wrzasku” sięgnąłem po kolejne książki i od czerwca do października nie opuszczałem hrabstwa Yoknapatawpha: „Kiedy umieram”, „Światłość w sierpniu”, „Absalomie, Absalomie…”, „Mojżeszu, zstąp”, „Zaścianek”… Jakieś 3000 stron, do tego biografia i szkice krytyczne o twórczości pisarza, wśród nich świetny esej Bieńkowskiego i monografia Lyry. To jedna z największych przygód czytelniczych mojego życia i do dziś zachodzę w głowę, jak mogłem wcześniej Faulknera przegapić. Coś w latach licealnych i studenckich, coś, czego dziś nie pamiętam, musiało powstrzymać moją rękę, kiedy w księgarni sięgałem po „Absalomie, Absalomie…”. Kupowałem wtedy niemal wszystko z serii Biblioteka bestsellerów wydawnictwa Muza, tak poznałem wspaniałych pisarzy iberoamerykańskich i wielu innych. I pamiętam, że miałem Faulknera w dłoni. Może wydałem już całe stypendium? Może w rywalizacji pomiędzy Amerykami stałem zbyt fanatycznie po stronie tej południowej? Nie wiem. Ale cieszę się, że odkryłem tego być może największego pisarza XX wieku (takie rankingi są zawsze ryzykowne) w wieku dojrzałym, mając za sobą kilka napisanych książek. Myślę, że nie doceniłbym go te ćwierć wieku temu. A teraz, dzięki tamtemu niewyjaśnionemu przypadkowi, przeżywam jedną z najwspanialszych fascynacji literackich, o której mógłbym mówić długo.
Porozmawiajmy zatem o Faulknerze, mam wrażenie dziś już rzadko czytanym, a przecież to taki prozaik, u którego znajdziemy chyba wszystko, co najlepsze w XX wieku: od niezwykłych chwytów narracyjnych we „Wściekłości i wrzasku”, przez najlepsze może wykorzystanie strumienia świadomości w historii literatury, po wspaniałe sagi rodzinne. Przytłaczający gigant?
Tak, wielkość Faulknera może być przytłaczająca. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, wychowanego na pisarzach, którzy – teraz to odkrywam – pisali pod mocnym wpływem Faulknera. Sam, u nich pisarsko zadłużony, odkrywam, że ponad nimi jest ich wielki wierzyciel i to jemu powinienem spłacić moje długi. Faulkner uwiódł mnie na wielu płaszczyznach, ale może zacznijmy od tej formalnej. W swoich największych powieściach eksperymentuje z formą, szukając nowych dróg opowiadania. Przyznam, że choć w ostatnim ćwierćwieczu w moim prywatnym rankingu jedną z najwyższych pozycji zajmował pod tym względem „Ulisses”, to po przygodzie z Faulknerem dzieło Joyce’a nieco przybladło. Widzę w nim rozkładanie pawiego ogona, pokazywanie czytelnikom: zobaczcie, co jeszcze potrafię. Ta feeria eksperymentów jawi mi się dziś jako spektakularna, lecz zarazem pusta. U Faulknera widać natomiast pewien wyraźny zamysł: znaleźć nowe formy dla opowieści, móc dzięki eksperymentowaniu powiedzieć więcej, inaczej, odsłonić to, co do tej pory było nieobecne w prozie, gdyż poza opowiedzianym i nazwanym. I dlatego chyba jego wpływ na późniejszych pisarzy był tak wielki. Skrajna subiektywizacja narracji w „Kiedy umieram”, gdzie dostajemy niespiętą żadną klamrą odautorską (poza samym montażem, by tak rzec) garść relacji dziewięciu narratorów, z których każdy w swoim języku opowiada siebie i swój świat; szaleńcze dla czytelnika doświadczenie narracji Benjy’ego we „Wściekłości i wrzasku”, z początku stawiającej opór, niezrozumiałej, skaczącej po osi czasu bez niemal żadnych uprzedzeń; zasysające jak wir przetworzenia historii rodziny Sutpenów w „Absalomie, Absalomie…”, podawane w relacjach kolejnych narratorów i przechodzące od świadectwa do gry wyobraźni. To dziś robi wrażenie, myślę, że na początku lat trzydziestych XX wieku dla wielu musiało być szokiem.
Wspomniałeś o Joysie, trudno od niego uciec, gdy mowa o Faulknerze. U tego drugiego forma zawsze służy treści. Nie chcę mówić, że u Joyce’a liczy się tylko forma, ale mnie najbardziej pociąga w literaturze połączenie eksperymentów formalnych z niebywale wciągającymi opowieściami, czyli coś, co znajdziemy właśnie u Faulknera czy we wczesnych powieściach Vargasa Llosy. Czego szukasz w lekturach przede wszystkim?
Trudno wskazać jakąś jedną wartość. To zależy od nastroju, który czasem determinuje takie poszukiwania. Np. przed odkryciem Faulknera odpadałem od każdej powieści, nawet od tych największych, co do których mogłem mieć pewność, że znajdę w nich to, czego zazwyczaj szukam. Byłem przez wiele miesięcy w okresie zupełnie niepowieściowym, powieści mi po prostu nie smakowały. Wtedy szukałem w poezji, dramacie, literackiej eseistyce. Ale zazwyczaj – zwłaszcza, gdy mówimy o powieściach – szukam w nich prób przekraczania granic, niezgody na zastane sposoby opowiadania. Kiedy autor podejmuje ten trud, kiedy traktuje powieść jako swoiste pole poszukiwań, gdzie jest miejsce na pytania i błądzenie, to czytam to z uznaniem. Wydaje mi się, że w powieść – zapewne jak w każdą wypowiedź artystyczną – wpisane jest przekraczani granic, szukanie poza znanym obszarem. Nie dają mi satysfakcji teksty, które wykorzystują – choćby w stopniu doskonałym – zastane techniki i które traktują gotową formę jako medium do opowiadania historii. Lubię, kiedy coś dzieje się w formie, w języku – nawet jeśli te poszukiwania okazują się porażką. Wolę takie porażki od sukcesów tych, którzy nie szukają. Wiodącą rolę gra tu język, przy czym nie mam na myśli tylko eksperymentów z frazą i leksyką, lecz także próby poszukiwania nowych form opowiadania. Powieści, które świetnie funkcjonowałyby poza językiem – a więc teksty literackie, które można bezstratnie zekranizować – nie interesują mnie i najczęściej nudzą.
Znajdujesz takie poszukiwania u jakichś współczesnych autorów? Są tacy pisarze bądź pisarki, na których książki zawsze czekasz?
Eksperymenty i poszukiwania nie muszą oznaczać – i dziś rzadko oznaczają – jakiejś fundamentalnej rewolucji w prozie. Wiele technik i poetyk zostało już odkrytych i nazwanych, więc dziś może być z tym trudniej niż sto lat temu. Ale nie chodzi mi o nowatorstwo dla samego nowatorstwa, to byłoby dziś działanie artystycznie jałowe i rozpaczliwie mechaniczne, lecz o świadomość, jak bardzo język i forma są ze swej istoty nieprzeźroczyste, jak bardzo – niezależnie od treści kształtują tekst, jak prowadzą ujawniającą-ukrywającą grę. Wbrew nadziejom realizmu – obecnego nie tylko w literaturze, ale także w myśleniu – język wcale tak bezproblemowo nie przylega do rzeczywistości, nie jest tak, że na każdą dowolną doświadczoną lub przeżytą rzecz mamy odpowiednie słowo. Język każdorazowo ustanawia świat, nazywając go takimi a nie innymi pojęciami, wprowadzając takie a nie inne kategorie, perswazje i światłocienie. I szukam wśród pisarzy, którzy piszą z głęboką świadomością tych spraw. Z pisarzy bliższych mi metrykalnie niż Faulkner takim poszukiwaczem był – nieżyjący już niestety – David Foster Wallace. Jego „Blady Król” to rzecz wybitna. Wiem, że w tym przypadku mogę czekać tylko na polskie tłumaczenie „Infinite Jest”. W polskiej prozie jest sporo poszukiwań, głównie na poziomie języka. Nazwałbym to – nie chcę wciągać w ten wywód konkretnych nazwisk – budowaniem języków prywatnych, bliskich poetyckim idiomom. Jednak dominujący dziś, jak sądzę, nurt w powieściopisarstwie, to próba maksymalnego uproszczenia przekazu, uczynienia języka i formy na tyle przeźroczystymi, żeby czytelnik nie zatrzymywał się na warstwie formalnej, tylko dostał jasno i bez komplikacji podaną treść. Takie powieści mogą być oczywiście napisane lepiej lub gorzej i nawet przy takim podejściu autor może zostawić w tekście niezatarte piętno swej frazy. Ale w całym tym nurcie widać próbę ścigania się ze sztuką filmową, jakąś kapitulację powieści, która przestaje szukać i chce tylko konkurować z produkcjami kinowymi i serialowymi.
No właśnie, to jest chyba ten problem współczesnej prozy rodem z kursów pisania. Mnóstwo jest prozy solidnej, z dobrą fabułą, zgrabnie opowiedzianej, ale z drugiej strony, czy odbiorca nie sięgnie w tej sytuacji chętniej po dobry serial? Często zdarza ci się odczuwać taki polekturowy niedosyt?
Stosunkowo rzadko, ale to dlatego, że rzadko sięgam po takie potencjalne rozczarowania. Jeśli przeczuwam – tu oczywiście mogę się mylić w konkretnych przypadkach – że zadaniem danej powieści jest jedynie sprawne opowiedzenie świata, ludzi i jakiejś historii, to wolę film lub serial. Oglądam na przykład stosunkowo dużo seriali kryminalnych, różnej zresztą jakości, ale nie pamiętam kiedy ostatnio przeczytałem kryminał. Literatura, która ściga się z kinematografią (to znaczy: próbuje dostarczać takich samych opowieści, tylko zawartych w słowach, a nie w obrazach), musi z kinematografią przegrać, gdyż środki filmowe – możliwość tworzenia spektakularnych dekoracji, całych światów, wreszcie gra aktorska – przewyższają pod tym względem słowne opisy. Jedynym walorem takiej prozy, przewyższającym serial czy film, okazują się tylko radykalnie niższe koszt produkcji. To jednak nie jest chyba argument dla odbiorcy, który za dostęp do tych dwu wytworów kultury płaci podobnie.
Kursy pisania na pewno unifikują sposób pisania, ucząc nie tylko uważnego czytania i uczenia się techniki od czytanych autorów poprzez lekturę ich dzieł, ale też często przemycając jakąś doktrynę pisarską: czytelnik lubi proste zdania itd. Nie mam do takich kursów zaufania – choć zapewne bywa różnie, jak różni są prowadzący i ich podejście do literatury – jeszcze z jednego powodu. Pisanie wydawało mi się zawsze drogą samotniczą, samotnym odkrywaniem literatury przez czytanie, podglądanie wielkich mistrzów. To poszukiwanie formy, języka, które staje się udziałem adepta chcącego pisać, który musi nauczyć się wyławiać struktury powieściowe i językowe ze zdań lub spomiędzy zdań czytanych książek, na kursach zostaje zastąpione podaniem gotowej recepty. Z jednej strony to może wyglądać bardzo atrakcyjnie: ktoś pobłądził za nas, znalazł i teraz dzieli się prawdą. Ale z drugiej strony młodym pisarzom odbierana jest cała ta droga – zgoda, często trudna, ryzykowna i pełna błądzenia, czasem zgoła nic nie dająca. Taka droga na skróty zabiera to, co w moim przekonaniu jest w pracy pisarza chyba najistotniejsze: właśnie poszukiwanie. I absolwent kursu jest bogatszy o większą ilość recept pisarskich, ale uboższy o cały ten znój poszukiwania, który jest poszukiwaniem siebie jako pisarza. Dlatego mój stosunek do takich kursów jest raczej chłodny. Choć gdzieś czytałem, że wymieniany tu przeze mnie David Foster Wallace – chyba najoryginalniejszy i najbardziej poszukujący z amerykańskich pisarzy ostatnich dekad – uczęszczał na takie kursy. Jak jednak widać po jego twórczości, nie to uczyniło z niego wielkiego pisarza i należy się cieszyć, że mu zanadto nie zaszkodziło.
Takie kursy prowadzą też wybitni autorzy, choćby George Saunders czy Jeffrey Eugenides. Ale cały czas rozmawiamy o Ameryce Północnej, wróćmy może na chwilę do Południowej, o której wspomniałeś. Zostało ci coś z tamtych lektur? Weryfikujesz w ogóle wcześniejsze zachwyty czy wolisz zapamiętać je jako zachwyty właśnie?
Trudno mi wchodzić w szczegóły, gdyż nie wiem, jak wymienieni tu autorzy prowadzą swoje kursy. Jeśli dobrze rozumiem ideę samych kursów, to zapewne dzielą się swym doświadczeniem i pomysłem na literaturę, czyli pokazują plon tego, co odkryli sami. A zatem ich uczniowie dostają plon i nie mają już doświadczenia pracy, która ku temu prowadzi. To chyba tyle, co można powiedzieć o tym na poziomie formalnym.
Pisarze latynoamerykańscy zostali we mnie co najmniej na dwa sposoby. Po pierwsze, to oni w dużej mierze ukształtowali moje rozumienie powieści w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zacząłem sięgać po poważne lektury i sam zaczynałem pisać. Uwiedli mnie frazą, tymi narkotycznymi zdaniami, od których człowiek traci oddech, uwiedli właśnie poszukiwaniem nowej formy, próbą wynalezienia języka do opowiedzenia swoich światów reszcie świata. Myślę, że na tyle mocno weszli w mój krwioobieg, że można do dziś znaleźć ich wpływy w moim pisaniu. Drugi wymiar ich obecności to lektury i powracanie do nich. Do wielu tekstów, które czytałem w liceum i na studiach, wróciłem po latach – często całkiem niedawno – i nie przypominam sobie żadnego rozczarowania (choć mam wspomnienia rozczarowań innymi pisarzami). Garcia Marquez, Vargas Llosa, Fuentes, Carpentier znakomicie bronią się po latach, choć dziś główny nurt prozy płynie chyba gdzie indziej. Ale ich największe osiągnięcia to wielkie powieści, które stały się autentycznie ponadczasowe: będą czytane przez wiele dekad. Był moment, kiedy zgromadziłem sporo powieści latynoamerykańskich, których nie zdążyłem przeczytać, traktując je jako żelazny zapas na czas posuchy. I, tu muszę przyznać, raczej do nich nie sięgam. Wiem, że między okładkami kryją się wspaniałe teksty, ale od kilku lat szukam w innych obszarach. Jeśli już wracam na półkę z prozą Ameryki Południowej i Środkowej, to raczej do książek już mi znanych.
Czyli masz takie rzeczy, po które sięgasz dość regularnie?
Tak. Poza wspominanymi już Latynosami, zwłaszcza Garcią Marquezem, to przede wszystkim Bruno Schulz. Bywają miesiące, że się z nim nie rozstaję. To także wiersze Leśmiana, Tkaczyszyna-Dyckiego, Kawafisa, Saint-Johna Perse’a. Również „Kwartet aleksandryjski”, do niedawna „Ulisses”. Lubię odkrywać na nowo książki, które kiedyś mnie zafascynowały, zobaczyć, czy z dawnych miłości coś pozostało. Bywa różnie, czasem z winy książek, czasem z mojej. Ale interesujące są te powroty po latach, dekadach: powieść, która zrobiła wrażenie na dwudziestolatku nagle uderza z całą mocą – i z zupełnie innych powodów – w czterdziestolatka. Gdybym miał wskazać książki, z którymi spędziłem czas w ostatnich latach, to byłby Schulz – obydwa zbiory opowiadań i esej „Mityzacja rzeczywistości”. Odkrywam tam ciągle jakieś żywotne siły, coraz głębsze pokłady, których nie da się przemierzyć.
To wiemy już, co z tobą zostało na lata. A co cię do literatury przyciągnęło? Są np. takie książki, które obudziły w tobie myśl, że chciałbyś pisać?
Odpowiedź na takie pytanie zawsze jest jakąś konstrukcją. Nie mam żadnego wyraźnego wspomnienia, które łączy konkretną lekturę z decyzją o pisaniu. Myślę, że czytając w dzieciństwie książki zawsze myślałem o pisaniu. W ogóle mam taką naturę, że staram się być nie tylko odbiorcą, ale też twórcą. Kiedy np. zafascynowały mnie grane na skrzypcach oberki, to postanowiłem kupić skrzypce i nauczyć się grać. Więc pisanie wpisuje się tu po prostu w mój temperament. Kiedy byłem mały, kartki do rysowania ciąłem na mniejsze kawałki i zszywaczem łączyłem ze sobą. W takich prowizorycznych książeczkach pisałem bogato ilustrowane historie Indian, niedźwiedzi grizli i wszystkiego tego, co pojawiało się w moich lekturach. Nie pamiętam, kiedy zacząłem pisać. Mam wrażenie, że to trwa od zawsze.
Chciałbym cię też zapytać o książki formacyjne – pamiętasz rzeczy, które uformowały cię literacko i światopoglądowo? O te pierwsze właściwie zahaczyliśmy, więc pytam przede wszystkim o te drugie.
Z książek, które w młodości wywarły na mnie duży wpływ, dorzuciłbym jeszcze „Kwartet aleksandryjski” Durrella, „Czarodziejską górę” Manna i prozę Dostojewskiego. Przez wiele lat byłem też pod silnym oddziaływaniem twórczości Tolkiena, która otworzyła mnie na mitotwórczość. I choć od wielu lat nie sięgnąłem do „Władcy Pierścieni”, to była to dla mnie ważna przygoda literacka.
Przyznaję, że mam problem z frazą „książki formacyjne”, gdyż wyrasta ona z pewnego rozumienia tworzenia się osoby, które wydaje mi się dość dziwne i po prostu fałszywe. Nie mam poczucia, że zostałem uformowany (lub: uformowałem się sam) jako człowiek myślący w okresie dzieciństwa i młodości. Ta metafora sugeruje, że później człowiek kostnieje, staje się mniej przenikalny, a jego kształt zostaje utrwalony. Może wielu ludzi tak doświadcza świata i siebie, natomiast dla mnie ten proces nie jest zakończony. Nie przydawałbym też jakiegoś szczególnego znaczenia lekturom czasu młodości, gdyż widzę na siebie wielki wpływ tekstów przeczytanych później. Dużo mówiłem tu o Faulknerze, niedawno też – już w okolicach czterdziestki – odkryłem ważnych dla mnie Fostera Wallace’a, Faluberta, Melville’a czy Leopolda Buczkowskiego. Poszukiwanie i błądzenie w literaturze, o którym mówiłem wcześniej, byłoby tylko pustą deklaracją, gdybym ja miał wszystko przemyślane i uformowane.
Jeszcze większy kłopot mam ze znalezieniem książek, które uformowały mnie światopoglądowo. Nie sądzę, bym dysponował światopoglądem jako zbiorem trwałych i fundamentalnych poglądów na świat, które pozwalają mi łatwo opowiedzieć się po jakiejś stronie w rozmaitych debatach czy sporach społecznych. W ciągu dwudziestu lat dokonałem wielu przewartościowań, a wiele spraw, które zazwyczaj stanowią trzon bazy światopoglądowej, mam za zbyt skomplikowane, by można byłoby je skwitować jakąś jasną i prostą odpowiedzią. Przerażają mnie nieco te niewzruszone u wielu ludzi „pakiety światopoglądowe”, które nie tylko dostarczają im odpowiedzi na szereg fundamentalnych tematów aksjologicznych, politycznych, społecznych i gospodarczych, lecz ponadto sugerują, że te odpowiedzi tworzą spójny, niekwestionowany system, który zazwyczaj trzeba przyjąć w całości. Ja jestem cały czas na etapie wątpliwości i błądzenia, dlatego trudno mi wskazać lektury formujące coś, co u mnie jest permanentnie i chyba nieodwołalnie nieuformowane.
Myślisz, że literatura pozwala pogłębić spojrzenie na świat, skomplikować je? Wiem, że to jest pytanie trochę zbyt nieokreślone, chodzi mi o obcowanie z literaturą – czy ono według ciebie winno sprawiać, że widzimy bardziej w 3D niż w 2D?
Niełatwe pytanie, gdyż można obcować z literaturą na różne sposoby. Bardzo często staramy się sprowadzić powieść do jakiegoś jednego przesłania, jednego przekazu. Wtedy trudno mówić o roli pogłębiającej, gdyż upraszczając sobie recepcję niewiele sobie skomplikujemy. A do takiego podejścia, do szukania jednego klucza, który otwiera wszystkie drzwi, często – choć oczywiście znajdziemy tu wyjątki i wyjątkowych nauczycieli – wychowuje nas szkoła i szkolne czytanie lektur. I kiedy już opuszczamy jej mury, wyposażeni w to ułomne, ale silne przekonanie, że każda książka ma jakieś przesłanie, które należy odkryć, wpadamy w objęcia rynku książki, który fabrykuje upraszczające komunikaty podtrzymujące to podejście. Trzeba wiele wysiłku, by zobaczyć w prozie grę języków, ścierające się rytmy i frazy, wędrujące znaczenia słów, ciągłą walkę z mową. Dla mnie w tym sensie formacyjne – celowo wracam do poprzedniego pytania – były teksty Bachtina, zwłaszcza „Słowo w powieści” i „Problemy poetyki Dostojewskiego”. Pamiętam to olśnienie, kiedy po lekturze podniosłem oczy na półkę z powieściami i uświadomiłem sobie, że są one w swej istocie czymś innym i o czymś innym, niż sądziłem wcześniej. Ścierające się cudze słowa, walki języków, zawłaszczanie słów, rozpaczliwa i zarazem nieusuwalna potrzeba opowiadania siebie i swojego świata oraz konieczność konfrontacji tych opowieści z innymi opowiadanymi światami: to mnie zmieniło. Po Bachtinie wróciłem do wielu ważnych dla mnie książek i odkryłem zupełnie nowe światy, całe kontynenty, których wcześniej nie dostrzegałem. Zmierzam do tego, że tak – lub na inne, nieupraszczające sposoby – czytana literatura otwiera swoje otchłanie i głębiny, których istnienia wcześniej nie przeczuwamy. I wtedy możemy dostrzec, podnosząc wzrok znad kartek książki, że nasz świat jest równie skomplikowany i równie wielojęzyczny. Że dopiero literatura pozwala odkryć w świecie jakąś fundamentalną aporetyczność, która poza literaturą często nam się wymyka.
Tak widzisz ludzkie życie, jako tę fundamentalną aporetyczność? Zaraz wrócimy do literatury, ale to pytanie mi się tutaj samo narzuca.
Nie wiem, jak innym, ale moim próbom problematyzacji życie ciągle się wymyka. To żywioł, który przekracza wszelkie próby opisania i wyjaśnienia. Każdy zapewne doświadcza rozmaitych napięć, które różne systemy mądrościowe i etyczne starają łagodzić i rozwiązywać. Niektórym te odpowiedzi starczają na długo, choć zazwyczaj do czasu jakiegoś poważnego życiowego dramatu; wtedy powracają pytania o zło, jego pochodzenie czy sens cierpienia. W takich właśnie sytuacjach granicznych ujawnia się ta otchłań, którą, jak się nam na co dzień wydaje, umiejętnie zasypaliśmy eleganckimi odpowiedziami. Grecy – właśnie poprzez literaturę – ujawnili tragizm ludzkiego życia. Później chrześcijaństwo przez wieki starało się przekonać człowieka, że tragizmu nie ma, a każdy konflikt w świecie wartości jest pozorny i stosunkowo łatwo daje się rozwiązać. Dziś – choć nie chcę zbytnio odnosić się do bieżących wydarzeń – widzimy z trudną do przemilczenia wyrazistością – że takie nierozwiązywalne konflikty stanowią osnowę naszego życia. I okazuje się, że jedyna strategia, jaką mamy, to tworzenie języków, w których dany konflikt zostaje pozornie rozwiązany lub, dzięki językowej i pojęciowej perswazji, nie ujawni się w ogóle. I tylko dopóki pozostajemy w jednorodnym środowisku takiego języka, świat nie trzeszczy. Ale wtedy trzeba sporo wysiłku włożyć w to, żeby zagłuszyć – za pomocą różnych strategii – dochodzące ze strefy nadgranicznej naszej mowy pomruki innych języków.
Wracając do literatury: myślisz, że forma powieści wciąż jest na tyle świeża, żeby mogły zaistnieć w niej jeszcze języki nowatorskie, olśniewające?
Nie wiem, czy to kwestia świeżości. Być to może właśnie dojrzałość powieści może sprawić, by okazała się ona gościnna dla nowatorskich i poszukujących języków? Powieść to gatunek, który powstawał równolegle z nowoczesnością, wyrażając jej główne napięcia i diagnozując jej problemy. Jej polifoniczna struktura, gotowość na ciągłe przemiany i rewolucje czyni z niej bardzo współczesną formę, zdolną do przeobrażeń i nowych otwarć. Z drugiej strony widzimy dziś nie tyle jej spektakularny rozwój – choć nadal jest medium popularnym i przyciągającym wielu czytelników – co umiejętne wykorzystywanie tych środków, które pojawiły się w niej na przestrzeni ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Powieść raczej konsumuje swój dorobek formalny i niż szuka nowych dróg. Próbuje ścigać się z filmem i serialami, i w tej gonitwie zapewne podejście eksperymentalne mogłoby być balastem. Jeśli pojawiają się autentycznie twórcze i nowatorskie poszukiwania, to jednak na obrzeżach powieściowego świata. Co mnie martwi. Ale nie tracę nadziei. Głęboko jednak wierzę, że w powieści nadal obecna jest skumulowana żywotność, która może nas w przyszłości jeszcze nie raz zaskoczyć.
To już na koniec: jakie zaskoczenia przed tobą? Planujesz najbliższe lektury czy dobierasz je raczej przypadkowo?
Jeśli mają to być zaskoczenia, to niewiele o nich mogę napisać, gdyż zaskoczeń nie da się przewidzieć. Ale przygotowuję się sumiennie na zaskoczenia, kupuję więcej niż mogę przeczytać – często dając wydawanym przed dekadami książkom drugie życie – więc mam zapasy na czas ewentualnego kulturowego lockdownu. I mam też pewne nadzieje, że gromadzona przez lata biblioteka dostarczy mi takich poruszeń. Gdyby dziś jakiś Światowy Syndykat Literatury ogłosił, że od 2021 roku wprowadzony zostaje zakaz publikacji nowych tytułów z literatury pięknej, to oczywiście zmartwiłbym się tym, być może bardziej jako pisarz, lecz nie załamał jako czytelnik. Choć czytam dużo, przeczytałem ledwie ułamek wielkiej światowej literatury i nie zdążę tych zaległości nadrobić. Więc mógłbym resztę życia – w świecie, w którym obowiązywałby ten zakaz – pławić się w arcydziełach, odkrywając nowe wyspy i kontynenty. Tak było z Faulknerem, tak było kilka lat temu z Leopoldem Buczkowskim. Teraz, na fali wchodzenia w literaturę amerykańską, czytam zapomnianego dziś kompletnie Dos Passosa i jestem w połowie jego trylogii „USA” i moje uznanie ciągle rośnie. Równolegle podczytuję „Tylko Beatrycze” równie niepamiętanego Teodora Parnickiego, odkrywając kolejne niesamowite światy literackie i mając ochotę na więcej. Więc to są kierunki na najbliższe tygodnie i miesiące. Liczę na olśnienia.
- rozmawiał Krzysztof Cieślik