Aktualności

fot. Tomasz Pluta
14.09.2018

Nocny stolik #5. Jakub Małecki: Do dzisiaj książka kojarzy mi się z wielką przygodą

Pisarz Jakub Małecki opowiada o fascynacji Lemem, o tym, czego oczekuje od literatury, jakiego gatunku nie lubi, do którego z pisarzy napisał list pod wpływem lektury, dlaczego podał się kiedyś za reportera „Newsweeka”, o czytaniu jako źródle przyjemności, a także zdradza, jak brzmi największy komplement, którym obdarza książki innych autorów.

Jakie książki masz na nocnym stoliku?

Nie mam żadnego stosu. Wiem, że popularny jest taki stosik wstydu, ale nie mam czegoś takiego. W tej chwili czytam akurat Wyznanie maski Yukio Mishimy. Ostatnio przeczytałem Patricka Melrose’a Edwarda St Aubyna w oryginale, ale to też nie był tak do końca mój rodzaj literatury. To świetna rzecz, ale opowiada o takich ludziach, o których niekoniecznie chcę czytać. Każdy bohater tego cyklu jest obrzydliwy. Ale doceniam całość pod względem literackim.

Powiem szczerze, że książki mi się nie piętrzą. Nie kupuję na zapas. Czasem mam taką pokusę, że gdy idę na targi książki z żoną, to kupiłbym z dziesięć, ale trzymam się w ryzach.

Czyli jesteś bardzo uporządkowanym czytelnikiem.

Tak.

To się rzadko zdarza.

W ogóle mam taką uporządkowaną naturę. Może mi to zostało po pracy w banku i po studiach. Jak piszę książki, to mam tabelki w Excelu z bohaterami, z datami, ze wszystkim. Jak czytam, to też jedną książkę, a nie dziesięć na raz. Może to mało romantyczne i rozczarowujące, ale tak to wygląda, nie będę opowiadał, że jest inaczej.

A co zrobiło na tobie największe wrażenie w ostatnim czasie?

Lincoln w Bardo Saundersa. Rozwalił mi głowę. Zazdroszczę wszystkim, którzy tego jeszcze nie czytali, ja przeczytałem od razu po amerykańskiej premierze. Przeczytałem też książkę, która u nas wyjdzie chyba w przyszłym roku, czyli nową powieść Richarda Flanagana. Uwielbiam go. Mimo że z opisu wydawało mi się, że to nie będzie coś tak wielkiego jak Ścieżki północy, bo Ścieżki były tematycznie potężne: miłość, wojna, cała historia życiowa Flanagana, jeszcze w tym wszystkim jego ojciec… A tym razem pisarz opowiada o malwersancie, który skroił 70 milionów dolarów w Australii. Główny bohater powieści pisze jego biografię. Pomyślałem sobie: jak z tego zrobić wielką literaturę? W trakcie czytania przecierałem oczy, bo nie wierzyłem, że tak się da. Najciekawsze w tej książce jest to, że ten bohater biografii jest śmiesznym, godnym pożałowania dupkiem, którego po stu-dwustu stronach człowiek zaczyna się bać. Mimo że zachowuje się naprawdę absurdalnie, próbuje się przebierać, twierdzi, że go śledzą i tak dalej, to na koniec naprawdę się go boisz.

To duża sztuka: zmusić czytelnika do strachu.

Tak, zwłaszcza że wychodzisz od zupełnie przeciwnego założenia. Skojarzyło mi się to z Innymi pieśniami Jacka Dukaja, których bohaterem był Hieronim Berbelek, gość, który nazywa się groteskowo, a Dukaj przez całą książkę przedstawiał go stopniowo w taki sposób, że ostatecznie ten Berbelek robił na czytelniku wrażenie wielkiego wojownika i kogoś, kogo się podziwia.

Ale dużo zdarza mi się takich odkryć. Zmienia się to u mnie z czasem. Wracając do tabelek, to mam plik w Wordzie, w którym od jakichś dwunastu lat zapisuję wszystkie przeczytane książki. Piszę o nich po dwa zdania, a czasem, gdy nie mam czasu, odnotowuję tylko tytuł. Ostatnio miałem dla którejś z gazet napisać o trzech swoich ulubionych książkach w życiu. Przejrzałem sobie tę listę i złapałem się za głowę, bo nie wierzyłem, że takie rzeczy mogły mi się podobać pięć czy dziesięć lat temu.

Co to było na przykład?

Przeczytałem kiedyś prawie wszystko Nabokova i bardzo podobał mi się ten jego kunsztowny styl, a dzisiaj jestem po zupełnie przeciwnej stronie. Bardziej do mnie przemawiają szorstkie, mocne poetyckie zdania Cormaca McCarthy’ego czy Johna Steinbecka. Mam wrażenie, że Nabokov w tych swoich rozbuchanych, kwiecistych metaforach był bardzo blisko granicy kiczu.

Sam chciałbym zrobić największe wrażenie na czytelniku i wywołać w nim jak największe emocje przy pomocy bardzo subtelnych środków. Nie chodzi o to, żeby działo się nie wiadomo co, po prostu facet gada z facetem, a ty się trzęsiesz. McCarthy czy Steinbeck tak właśnie na mnie oddziałują.

Na tej mojej starej liście wiele było takich rzeczy, do których później próbowałem wrócić i zupełnie ich nie czułem. Ale zdarzają mi się też wielkie odkrycia czegoś sprzed lat. Jakiś czas temu ktoś mi polecił Maga Johna Fowlesa. Nigdy wcześniej nie czytałem czegoś takiego. Bardzo dużo o książkach opowiadam żonie wieczorami. Zwróciliśmy uwagę, że największy komplement, jakim obdarzam książkę, to: „Słuchaj, nigdy nie czytałaś czegoś takiego”.

Często zdarza ci się to mówić?

Często, bo wydaje mi się, że dobieram sobie dobre lektury. Czytam dużo recenzji surowych krytyków z „New York Timesa” czy innych mediów i jak widzę, że któryś z nich użyje słowa „arcydzieło”, to wiem, że to nie jest chwyt marketingowy, tylko rzecz naprawdę warta przeczytania.

Trafiłem ostatnio na książkę Ayn Rand Źródło. I to mnie też bardzo zaskoczyło. Po pierwsze nie spodziewałem się, że ona jest taka współczesna, mimo że to bodaj 1946 rok. Czyta się to jak książkę napisaną dzisiaj, a bohaterowie są niesamowici. Jak czytasz jakąś taką literaturę, która nie jest wielka, ale się czyta, taką literaturę środka, to często masz wrażenie, że już wielokrotnie te postaci spotkałeś. U Rand bohaterowie są tak nieprawdopodobni i tak nietypowi, że nigdy takich nie spotkałem.

Rand napisała Atlasa zbuntowanego, który jest w Stanach drugą najczęściej czytaną książką po Biblii. 1300 stron maczkiem. Na to się jeszcze akurat nie porwałem, ale Źródło zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jeżeli możemy mówić o książkach, które jakoś człowieka zmieniły, to na pewno powieść Rand byłaby w moim przypadku czymś takim. Bardzo mi się to przydaje w życiu osobistym i pracy.

Bohaterem Źródła jest architekt, który zawsze szedł pod prąd, wymyślał nowatorskie rzeczy i nie udało mu się skończyć studiów. Nie mógł potem projektować, bo nie miał licencji. Wymyślał nieprawdopodobnie piękne budynki, które przełamywały schematy. Ten gość miał wroga, który z nim studiował i był taką typową chorągiewką – człowiekiem pozbawionym talentu, ale potrafiącym się podczepić pod właściwe trendy i ludzi. I ten wróg w pewnym momencie przychodzi do niego i proponuje mu taki układ, że główny bohater będzie robił dla niego wszystkie projekty, a on będzie je podpisywał swoim nazwiskiem. Propozycja miała mieć też jakiś wymiar finansowy, ale bohaterowi wystarczało to, że będzie te budynki projektował. To taka sytuacja, jakbyś napisał książkę, dał ją komuś, kogo nie cierpisz, kim pogardzasz, i ten gość zdobyłby wszystkie nagrody, zgarnął splendor, był na listach bestsellerów, chodził na bankiety i tak dalej, a jedyną radością, którą byś z tego miał, byłaby świadomość, że ty to napisałeś. Bohater Żródła chodził oglądać te budynki i to mu wystarczało.

Jak z Eleną Ferrante.

Trochę tak, zresztą też ją bardzo lubię. Łatwo jest się zamknąć w tym, że czekasz na recenzję w dużej gazecie, czytasz, że książka jest zła, i wydaje ci się, że to koniec świata. Mówię czysto teoretycznie, bo po pierwsze staram się mieć życie oprócz pisania, a po drugie staram się do tego podchodzić spokojnie, może właśnie dzięki Źródłu.

Słyszałem kiedyś historię muzyka jazzowego z Nowego Orleanu, który powiesił się przez negatywną recenzję w jakimś periodyku jazzowym, ukazującym się w nakładzie 300 egzemplarzy. Myślisz sobie: „jaki absurd!”, ale dla niego to był cały świat, znał tylko to środowisko.

I czasem tak jest, przeczytasz jakąś opinię krytyka albo czytelnika i myślisz sobie: „wszyscy tak to widzą”. Oglądam dużo wywiadów z zawodnikami MMA i bokserami. Jeden z najlepszych zawodników MMA na świecie zrezygnował z kariery, bo wydawało mu się, że wszyscy oglądają jego walki, że nie ma na świecie nikogo, kto by tego nie robił. Presja, którą przeżywał, była ogromna. Nie poradził sobie z tym. Oczywiście literatura to nieporównywalnie mniejsza skala, ale działa tak samo.

A czy zdarzyła ci się taka książka, po której pomyślałeś: chciałbym robić to, co ten gość, chciałbym pisać?

Chyba nie. Częściej czuję coś takiego, kiedy siedzę w kinie i uświadamiam sobie, jak trudno byłoby w literaturze osiągnąć podobny efekt, jaki wywołują jakieś epickie filmowe sceny czy ujęcia. Natomiast jeśli chodzi o literackie ideały, to byłaby to pewnie książka McCarthy’ego Sunset Limited.

Kojarzę, taka bardzo kameralna rzecz, właściwie sztuka teatralna. Akcja dzieje się chyba w metrze.

Akcja dzieje się w mieszkaniu, w którym siedzą dwaj mężczyźni, ale rzeczywiście jeden drugiego uratował przed samobójstwem w metrze. McCarthy wywołuje w czytelniku niesamowite emocje, a przecież to jest książka o dwóch gościach, którzy siedzą przy stole. To jest esencja mojej filozofii pisania: zostawić czytelnika zaryczanego w pościeli, roześmianego w fotelu albo tak wkręconego, żeby po prostu przejechał pięć przystanków za daleko, ale nie robiąc w fabule żadnych wielkich fajerwerków.

Rozumiem, że tego samego oczekujesz od książek, które czytasz.

Tak. Nie lubię na przykład czytać kryminałów. Są dosłownie dwie czy trzy serie, na które czekam, ale tak ogólnie to tego typu literatura zupełnie mnie nie rusza…

A Chandler ciebie rusza?

Pewnie bardziej niż współczesne rzeczy. Ale ogólnie kryminały kojarzą mi się czasami z pójściem na łatwiznę w sensie chwytania uwagi czytelnika. Autorom zdarza się tam używać, jakby to powiedzieć…. banalnych i ordynarnych narzędzi, trochę jakbyś przykuwał czytelnika siłą do kaloryfera.

Jak wchodzę do księgarni i widzę, że książka opowiada o starzejącym się małżeństwie i ma tysiąc stron, to od razu ją kupuję. Chcę, żeby dała mi takie emocje, jakie w założeniu mają dawać kryminały, ale w subtelniejszy sposób. Nie chodzi o to, że nie lubię literatury gatunkowej, bo zawsze czytałem i czytam dla przyjemności, natomiast mówię teraz o moich ideałach.

Czytasz właściwie wszystko, prawda?

Czytam bardzo dużo różnych rzeczy. Mówiliśmy o Saundersie czy Flanaganie, ale z drugiej strony czytam też J.K. Rowling czy Stephena Kinga.

A literaturę faktu?

Zdarza mi się, ale bardzo rzadko. Ostatnio przeczytałem biografię Lema Wojciecha Orlińskiego, a wcześniej książkę Magdaleny Kicińskiej o Stefanii Wilczyńskiej. Ale najczęściej po literaturę faktu sięgam, jak sam coś piszę i muszę się czegoś dowiedzieć. Dlatego ostatnio czytałem dużo o Warszawie i poszczególnych dzielnicach, o fabrykach fortepianów i tak dalej. Ale dla przyjemności raczej faktu nie kupuję. Teraz na pewno sięgnę po kolejne listy Lema, bo wychodzą, ale Lema to ja wciągam nosem. Wszystkie jego korespondencje i rozmowy czytam dziś chyba z jeszcze większym apetytem niż powieści.

To najważniejszy dla ciebie pisarz?

Na pewno był najfajniejszym człowiekiem z tych pisarzy, których kojarzę. Jakbym miał z kimś iść na piwo, to bym poszedł właśnie z nim, bo po prostu był fantastycznym gościem. Fantastyczny może nie brzmi najlepiej w kontekście Lema, ale wyobrażam go sobie – na podstawie różnych relacji – jako wspaniałego człowieka.

A najważniejszy autor? Nie mam kogoś takiego. Kiedyś był powiedział, że Nabokov, później, że Steinbeck, jak byłem mały, to Michael Critchton, bo go żarłem jak kebaby. Lubiłem kiedyś bardzo Davida Mitchella, nawet wysłałem do niego list po lekturze Tysiąca jesieni Jacoba de Zoeta. Tłumaczyłem wtedy taki zbiór korespondencji Listy niezapomniane i byłem zaskoczony odwagą niektórych ludzi, dzieciaków piszących do prezydentów itp. Pomyślałem sobie, że zrobię to samo. Nie znałem adresu Mitchella, więc napisałem na adres jego angielskiego wydawcy.

Mejla czy list?

List. Mieliśmy się wtedy przeprowadzać z żoną, więc podałem adres rodziców, którzy mieszkają w Kole. Pół roku później mama dzwoni i mówi, że przyszedł do mnie list z Air Mail, David Mitchell. Mieli wtedy swój pierwszy smartfon, więc zrobili mi zdjęcia – tu palec taty, tam mamy, tu róg, tam koperta. Ale bardzo z nich byłem dumny. Wysłali mi ze trzydzieści tych zdjęć, ja to odcyfrowałem. Później oczywiście przysłali mi go pocztą. Mitchell zaczął list mniej więcej tak: „Drogi Jakubie, chciałbym napisać, że opóźnienie wynikało z jakiegoś bardzo ważnego literackiego powodu, ale prawda wygląda tak, że list wpadł mi najwidoczniej za łóżko. Dziś jest pierwszy wiosenny dzień w Irlandii i podczas odkurzania domu ze zdziwieniem zobaczyłem, jak twój list wyfruwa spod łóżka”. Napisał, że cieszy się, że Tysiąc jesieni mi się podobało i że bardzo szanuje polskich pisarzy, wspominał coś o Conradzie. To była dla mnie wielka radocha, bo myślałem, że szanse są jak w totka.

Ale wracając do pytania o najważniejszego pisarza, to dziś odpowiedziałbym, że Flanagan albo Saunders. Nie wszystkie opowiadania tego drugiego lubię, bo niektóre są dla mnie trochę przeeksperymentowane, ale większość jest świetna, jak to jednostronicowe o tym maszcie…

Patyki.

Niesamowite, że tyle można zmieścić na jednej stronie.

Wspaniały pisarz, potrafi w jednym zbiorze poruszać się między gatunkami i na przestrzeni dziesięciu opowiadań zrobić tyle, ile większości nie udaje się przez całą karierę.

Bardzo cenię takich pisarzy, którzy przełamują gatunki i nie boją się tego, że ktoś ich w jakiś sposób zaklasyfikuje.

Skoro przy tym jesteśmy, to czułeś się autorem fantastyki?

Chyba tak, mimo że scenerią w tych moich książkach była rzeczywistość zza okna, w której tylko czasami działy się po prostu dziwne rzeczy. Nie znałem się na tym, nigdy nie miałem do czynienia z żadnymi pisarzami ani artystami. Wszyscy mówili, że piszę fantastykę, to przyjąłem, że tak jest. Dlatego zdziwiłem się, gdy po Dygocie pojawiły się opinie w prasie, że to jakiś zwrot w moim pisaniu, a ja po prostu napisałem kolejną książkę o tym, co mnie zawsze pasjonowało.

Zdarza ci się coś przeczytać i pomyśleć, że chciałbyś tę książkę napisać?

Czasami tak. Chyba właśnie przy tym Sunset Limited, ale częściej mam tak w kinie - kiedy kamera przejeżdża przez życiorysy ludzi, to myślę sobie, że coś takiego chciałbym zrobić i próbuję to osiągnąć. W Dygocie miałem taką bardzo filmową końcówkę. Myślę, że bardziej krytycznie podchodzę do swojego pisania niż do cudzego i dużo rzeczy mi się podoba, natomiast nie zdarza mi się raczej pomyśleć, że żałuję, że nie wpadłem na jakiś pomysł.

Rzuciłeś pracę w banku, żeby pisać. Nie bałeś się?

Cały czas miałem w głowie jedną myśl: że jak tego nie spróbuję, to będę żałował. Wiedziałem, że w razie czego po roku czy dwóch latach mogę poszukać normalnej pracy. Prędzej czy później coś bym znalazł. W życiu i w literaturze kieruję się zasadą, że lepiej spróbować i polec, niż nie spróbować. Wiadomo, że to banał, ale jednak działa. Na początku nie było mi łatwo, bo robiłem bardzo dużo rzeczy oprócz pisania – tłumaczyłem, pisałem recenzje, felietony. Stopniowo zaczęło tego być coraz mniej, aż doszedłem do momentu, w którym – oprócz rzeczy okołopisarskich jak targi książki, spotkania autorskie, wyjazdy zagraniczne, spotkania w sprawie przekładów czy ekranizacji – już tylko piszę. Jak odchodziłem z banku, czułem, że to skok na główkę do basenu, w którym nawet może nie być kropli wody. Okazało się, że tej wody nie zabrakło.

Jakie książki kupujesz w prezencie znajomym?

Najczęściej chyba Maga Johna Fowlesa. Znajomej kupiłem ostatnio tę czterotomową sagę Ferrante.

Gość, który mi ostatnio najbardziej rozwalił głowę obok Saundersa, to Alessandro Baricco. Chętnie kupowałbym przyjaciołom powieść City, ale wyszła tylko raz w serii Nike dawno temu i jest dostępna tylko na Allegro, używana. To jest właśnie książka z kategorii „nigdy nie czytałeś czegoś takiego”. Teraz wyszła jego nowa książka Panna młoda – też świetna, choć nie aż tak. Baricco ma niesamowite pomysły. Jego książki składają się z tak wielu historii, że można by z nich zrobić piętnaście powieści. Nie wiem, czy kojarzysz taki film 1900: człowiek legenda.

Tak, o tym fortepianiście. Książka wyszła w Czytelniku.

Zgadza się. Piękna historia. Bohater urodził się na morzu, jest jednym z największych pianistów i rywalizuje w pojedynkach fortepianowych z artystami jazzowymi

City opowiada o ośmioletnim geniuszu, który jest hodowany pod Nagrodę Nobla z matematyki lub fizyki. Chłopiec ma bardzo zaburzone dzieciństwo i dwóch przyjaciół: olbrzyma oraz niemowę. Obaj nie istnieją. Zawsze jak idzie do łazienki, to opowiada im historię fikcyjnego pięściarza, jego kolejne walki, drogę na szczyt i to, jak się staczał. Te walki są tak nieprawdopodobne, jakby się oglądało KSW z Pudzianem i Popkiem, którzy urywają sobie łby. Czyta się to naprawdę wspaniale, a to tylko wąski wycinek całości. Chłopcem opiekuje się dziewczyna, która w tajemnicy przed wszystkimi nagrywa sobie na magnetofon western o dwóch kobietach na Dzikim Zachodzie. I w powieści są też fragmenty tego westernu, zresztą świetne. To trochę postmodernistyczne, ale w taki ciepły i fajny sposób.

Gdybyś miał dzieci, to co byś im czytał?

Na pewno Harry’ego Pottera. Zawsze jak o tym mówię, to wyobrażam sobie, że ci poważni krytycy wyciągają notes i skreślają moje nazwisko. Przeczytałem Harry’ego chyba trzy razy, akurat trafiło to w dobry okres w moim życiu, bo nie byłem ani za młody, ani za stary.

Teraz czytam też kryminały J.K. Rowling. W tym roku na nic tak nie czekam, jak na kolejną część przygód Cormorana Strike’a. Inne ważne premiery już chyba mam przeczytane. Tak bardzo nie mogłem się kiedyś doczekać nowej Rowling, że uciekłem się do podstępu i napisałem do wydawcy z Wielkiej Brytanii, że jestem reporterem „Newsweeka”. Zaczęli przysyłać mi jej książki przed premierą. Może tę też mi przyślą.

A wracając do pytania, to przyjaźnimy się z Kasią i Rafałem Kosikami i wiem, że jego książki cieszą się dużą popularnością, są wartościowe i dają frajdę podczas lektury. Dzieci znajomych i rodziny pochłaniają tomy Feliksa, Neta i Niki jeden po drugim. Potrafią nie grać na konsoli, nie oglądać telewizji, tylko po prostu czytać. W ogóle wydaje mi się, że jest teraz boom na książki młodzieżowe. I chyba dużo jest dobrych rzeczy.

Wydaje mi się, że tak, ale nie czytam ich, więc nie bardzo mogę się wypowiadać. Green był niedawno ekranizowany.

Mówisz o young adult.

A ty masz na myśli rzeczy dla młodszych czytelników?

W sumie chyba masz rację. Przeczytałem kiedyś tę jego książkę Gwiazd naszych wina i wydawało mi się, że to dla starszego czytelnika, a to książki kierowane chyba przede wszystkim do nastolatków.

Jakim byłeś czytelnikiem w dzieciństwie?

Namiętnym. Wstydziłem się trochę, że czytałem, bo zawsze siedziałem z twardymi kolegami przed blokiem i to raczej nie było popularne zajęcie. Moje dzieciństwo obracało się wśród ludzi, którzy byli wytatuowani i przypakowani. Jak byłem trochę starszy i siedziałem sam w domu, to czułem się tak, jakbym siebie przyłapywał na oglądaniu jakiegoś żenującego porno. „Czytasz książkę, ty lamusie, a powinieneś siedzieć na ławce i kombinować, co tam niebezpiecznego zrobić”. Wychodziłem z domu i bałem się, żeby się nie wypucować z jakimś mądrym słowem, bo mnie wyśmieją.

Do pewnego, dosyć późnego wieku, książka nie kojarzyła mi się z niczym innym niż z przyjemnością. Od dzieciaka uwielbiałem Tarzana, Winnetou, Zorro, wszystkie powieści Karola Maya, serie o Nieustraszonym.

Przygoda.

Tak, do dzisiaj książka kojarzy mi się z wielką przygodą. Dostałem kiedyś od wujka lampkę w długopisie i czytałem pod kołdrą. Rodzice zawsze mówili, że mi się wzrok popsuje, ale do dzisiaj mam dobry.

W liceum zacząłem czytać Thomasa Harrisa, strasznie lubiłem tę trylogię o Hannibalu Lecterze, a po obejrzeniu Parku jurajskiego odkryłem Michaela Critchtona. Przeczytałem wszystko, co było. Nie było dla mnie większej radości, niż gdy odłożyłem pieniądze i szedłem do księgarni, żeby kupić jego Kongo, Kulę czy Wielki skok na pociąg. Do dzisiaj mam te książki. Ale nigdy nie sięgałem po książkę, żeby dała mi coś więcej, żebym się dowiedział przykładowo, jak się żyło w czasach Majów, Azteków czy Inków.

Teraz pewnie ci się zdarza, gdy przygotowujesz się do pisania swoich książek.

Tak, ale cały czas staram się w książkach szukać tego samego i czytać dla przyjemności. Oczywiście dziś to jest zupełnie inna przyjemność. W książce może się nic nie dziać, ale chodzi o wchodzenie w dżunglę jakiegoś nowego świata. Olbrzymią frajdę sprawiło mi Infinite Jest Davida Fostera Wallace’a. Czytałem tą książkę cały czas z niedowierzaniem, że można pisać takie zdania. Kupiłem ją w Dubaju, gdzie byłem na Targach Książki z żoną, potem zostaliśmy u szwagra. Pytali się mnie wieczorem, ile przeczytałem – osiem stron, pięć? Czytałem naprawdę bardzo wolno i ktoś by mógł powiedzieć, że się przy tym męczyłem, ale dla mnie to była właśnie ta przyjemność. Kiedyś chciałem się dowiedzieć, czy Tarzan pokona małpiszona, a teraz podobnych przyjemności szukam po prostu w innej literaturze. Ten Wallace to niezwykła rzecz – spodziewałem się czegoś w rodzaju Ulissesa, którego podczas lektury prawdę mówiąc chciałem wyrzucić przez okno. A tu taka niespodzianka. To powieść, która wybucha ci przed oczami.

- rozmawiał Krzysztof Cieślik