Aktualności

fot. Albert Zawada
13.03.2020

Nocny stolik #39. Julia Fiedorczuk: Żyję bardzo mocno przez lektury

Poetka, prozaiczka, tłumaczka i krytyczka literacka Julia Fiedorczuk opowiada o obsesyjnych lekturach Flauberta, Johnie Cage’u, którego zawsze ma pod ręką, o planach, by czytać mniej, lecz uważniej, a także o swej najnowszej powieści i ekopoetyce.

Czytasz przed snem?

Bardzo lubię, ale nie zawsze się to udaje. Mam fantazję, żeby w takich chwilach czytać rzeczy, które nie są związane z moją pracą; niestety z biegiem lat staje się to coraz trudniejsze. Jednak mój podstawowy czas na czytanie to wczesny ranek, najbardziej lubię czytać od razu po przebudzeniu.

O której wstajesz?

O szóstej. Spędzam pierwszą godzinę dnia z kawą i książkami, zanim zacznę przeglądać media społecznościowe, zerkać do telefonu, do gazet, na maila. To ważne: znaleźć w ciągu dnia kilka chwil, w których można osiągnąć pełne skupienie.

Czyli najlepiej zacząć i skończyć dzień książką?

Pięknie by było, gdyby to się udawało. W moim przypadku przeważnie udaje się czytanie poranne.

Nie miałabyś więc nocnego stolika, tylko poranny stolik.

Zdecydowanie.

Co na nim jest?

Rozmawiamy dosłownie pięć minut po ogłoszeniu dziesiątki nominowanych do nagrody imienia Ryszarda Kapuścińskiego, więc możesz sobie wyobrazić, jak wygląda teraz mój stosik, a właściwie wszystkie stosiki w moim domu, bo składają się one prawie ze stu czterdziestu reportaży. Natomiast ten prawdziwy poranny stolik… Mam trochę książek, które od dawna planuję przeczytać i do których od dawna chcę wrócić. Nie porzucam nadziei, że to się uda. Bardzo lubię wracać do tekstów klasycznych, obsesyjnie czytam Flauberta. Jest to dla mnie ważne, żeby ponawiać lektury młodości, lektury formacyjne, które podobały mi się wtedy, gdy zaczynałam zajmować się literaturą na poważnie. Na stosie leżą też książki Renaty Lis: jedna, wspaniała, właśnie o Flaubercie, i Lesbos, przepiękny esej o Erosie. Zresztą blisko mi do eseju. Mam też przy łóżku nowego Koziołka.

Świetnego.

Tak słyszałam i nie mogę się doczekać, aż się za niego zabiorę. Czytam też rzeczy związane z poetami, których lubię, choćby Forresta Gandera, którego tłumaczę właśnie na polski, czytam też trochę książek o zen. I gdzieś zawsze leży John Cage, jego wiersze albo jego biografia, bo jest mi bardzo bliski. To stały wystrój każdego mojego stolika – porannego, dziennego czy nocnego.

Czyli lubisz wracać do przeczytanych książek.

Tak. A raczej próbuję.

Pytam, bo znam kilka osób, które raz przeczytają książkę i nie czują potrzeby, żeby kiedykolwiek znowu wziąć ją do ręki.

Są takie książki, o których wiem, że nigdy do nich nie wrócę. Ale mam teraz aspirację, żeby czytać uważniej, dokładniej, choć mniej – no i wracać do szczególnie ważnych tekstów, oddać im należną porcję czasu i uwagi.

Masz wewnętrzny imperatyw, żeby każdy tekst przeczytać do końca?

Mam. Zdarza mi się coś zostawić, oczywiście, bo czytam dużo do pracy i czasem nie mam innego wyjścia, ale nie lubię tego robić. Chciałabym doczytywać wszystko.

Nie boisz się w takim razie zaczynać grubych, kilkusetstronicowych powieści?

Myślę czasem o tym, że taka tysiącstronicowa powieść to ogromne przedsięwzięcie i trzeba znaleźć jakiś odpowiedni moment w życiu, żeby się za nią zabrać; myślę też o tym jako autorka. Moja nowa książka, która ukaże się w marcu, jest dosyć gruba, przez co mam wyrzuty sumienia, że daję czytelniczkom tak dużą rzecz i upominam się o ich uwagę, o ich naprawdę bezcenne godziny, które można przeznaczyć na odpoczynek czy życie, na jakąś inną literaturę, film, muzykę.

Joyce myślał o tym w podobnych kategoriach, tylko à rebours, kiedy mówił: „Pisałem Finneganów tren przez siedemnaście lat, i teraz domagam się waszego czasu”.

Ja odwrotnie, czuję że wchodzę ludziom w ich czas, który i tak jest przecież bardzo skurczony, bardzo skromny. Jest to jakaś kokieteryjna propozycja: „spędźcie ze mną parę dni, tydzień”. To chyba zresztą moja pierwsza książka, której nie da się przeczytać w jeden dzień.

Czterysta pięćdziesiąt stron. Jak długo ją pisałaś?

Pięć lat. Kiedy wpadła mi w ręce Księga Koheleta w przekładzie Anny Kamieńskiej, był to moment, w którym wymyśliłam podstawową metaforę, na jakiej ma opierać się cała opowieść. Nie tworzę tekstu od strony fabuły, tylko od strony metafor czy obrazów – i ich głębokiej wyobrażeniowej konstrukcji. Zaczęło się więc od Koheleta i później cały rok trwało wymyślanie wątków. Spisywałam sobie, jak może wyglądać struktura tej książki, potem zgłosiłam się do wydawcy z pytaniem, czy to może być ciekawe, i wreszcie zaczęłam pisać – ze wspaniałym redaktorem Waldemarem Popkiem, potem też z redaktorką Eweliną Korostyńską. Oczywiście w różnym tempie, w zależności od tego, co się akurat działo, a miałam czas niespokojny życiowo.

Czyli skończyłaś Nieważkość i właściwie od razu zaczęłaś pracę nad Pod słońcem.

Pracę konceptualizowania, tak. Pisać zaczęłam nieco później. Ale wystukiwanie zdań i akapitów na komputerze to tylko niewielka część pracy pisarskiej w moim przypadku.

Cały czas coś robisz: proza, poezja, przekłady, szkice drukowane między innymi w „Literaturze na Świecie”, do tego wykładanie na Uniwersytecie Warszawskim. Jak to łączysz?

To, co uprawiam od jakiegoś czasu, to jest z pewnością sport wyczynowy. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że dużo dłużej nie dam rady żyć z taką intensywnością, z jaką żyłam przez ostatnie lata. Czasem myślę, że to jest kwestia zachłanności – mam tak niespożytą ochotę na dowiadywanie się o różnych rzeczach, na czytanie, na pisanie, realizowanie pomysłów… Żyję bardzo mocno przez lektury, przez pisanie, przez pewne metafory, które mnie napędzają. Żyję, myśląc, tak już mam. Na razie, jakimś cudem, starczało mi energii, żeby poruszać się w różnych przestrzeniach z dużą intensywnością, ale coraz częściej myślę o tym, że potrzebuję pomocy, choćby logistycznej; coraz częściej nie nadążam, o czymś zapominam, nie wyrabiam się z korespondencją. To tylko z pozoru prozaiczne kwestie. Właśnie na nich zaczęłam się wywalać.

Przyklejanie żółtych karteczek, żeby pamiętać o innych żółtych karteczkach.

Tak, dokładnie. Nie chcę robić ludziom zawodu, że o czymś zapomniałam, ale kontrolowanie wszystkiego naraz jest bardzo trudne. Chociaż generalnie jestem dosyć obowiązkowa. Zwłaszcza jeśli jakaś sprawa dotyczy zaangażowania innych ludzi, szanuję ich czas i wysiłek.

Mam fantazję, żeby znaleźć rok na czytanie, tak po prostu. To jest moje wielkie marzenie. I długie odosobnienie zen, najlepiej solowe. Są to oczywiście eskapistyczne i mało realistyczne rojenia… a tymczasem zakładamy z Filipem Springerem szkołę myślenia ekologicznego.

Co to takiego będzie?

To szkoła dla ludzi uprawiających różne rodzaje pisania: od dziennikarstwa – bo tych osób chyba będzie najwięcej – aż po poezję. Mamy dziewięć weekendowych spotkań, podczas których spróbujemy przeorać cały nasz sposób myślenia o relacji między przyrodą a człowiekiem, o relacji między językiem a światem, o wielkiej kwestii, jaką jest katastrofa ekologiczna, i o tym, w jaki sposób sobie z nią radzimy – również za pomocą wyobraźni, projektując przyszłość. Zjazdy mają być bardzo różne, zapraszamy na nie naukowców, filozofów, pisarzy, prawników, ludzi od różnych dyskursów. Zasadniczym elementem jest właśnie analiza dyskursu wokół przyrody i ekologii.

A więc chodzi o coś zupełnie innego niż creative writing.

Tak, nie będziemy uczyć ludzi pisać. Chodzi o to, żeby ludzi piszących i działających w przestrzeni symbolicznej, ludzi zainteresowanych tym, co się właśnie dzieje, zmianą języka, który by to opisywał, nauczyć, jak zmienić swój sposób poruszania się w porządku symbolicznym, czyli swoją poetykę. Odważnie nazwaliśmy nasze działanie Szkołą Ekopoetyki, mając na myśli poetykę w sensie ścisłym, poiesis, a nie pisanie poezji jako takiej. Było to nieco ryzykowne, ale chętnych nie brakuje. Będą też spotkania wyjazdowe: a to wycieczki terenowe nad Narew, a to wizyta w kopalni odkrywkowej. Trochę dziczy, trochę antropocenu. Zobaczymy. Pierwsza edycja, siłą rzeczy, będzie dla nas jakimś polem badawczym. Mamy wielki komfort, bo wspiera nas Instytut Reportażu, więc możemy puścić wodze fantazji i zaprojektować sobie własne i nowe podejście do uczenia się.

Ekopoetyką – i ekokrytyką – zajmujesz się już od paru dobrych lat. Jak to się zaczęło?

Chyba Schulz mówił, że dzieciństwo to matecznik wyobraźni. No więc mój matecznik wyobraźni to mazowiecka wieś zabita dechami, gdzie spędzałam dnie, grzebiąc patykami w ziemi, tnąc na pół dżdżownice i biegając po rżysku. Czuję bliskość przyrody, ale nie przyrody patetycznej, pastoralnej, tylko brudnej, ziemisto-błotnistej, pełnej zgniłych liści. Mam to we krwi. Odkąd zaczęłam cokolwiek pisać, intuicyjnie robiłam to z własnego doświadczenia i z własnego odczuwania właśnie w taki sposób. Może próbowałam budować poetykę, która by to jakoś odzwierciedlała? W dodatku od samego początku fascynujące były dla mnie też związki języka i ciała. Wiesz, zajmowałam się przez długie lata psychoanalizą, czytałam Freuda, nauczyłam się francuskiego, żeby móc przeczytać w oryginale wykłady Lacana – i relacja między tym, co symboliczne, a tym, co cielesne, nadal mnie fascynuje. Gdy zaczęłam studiować, natrafiłam na ekokrytykę i ekopoetykę od strony akademickiej i był to dla mnie naturalny wybór dalszej ścieżki naukowej. Nie wykoncypowałam sobie tego – po prostu trafiłam na język, który pomógł mi świadomiej wyartykułować albo skanalizować pewne kwestie.

A jak to się przekłada na amerykańską poezję? W końcu napisałaś książkę Złożoność nie jest zbrodnią o modernistycznych i postmodernistycznych amerykańskich poetach i poetkach. Korzystanie z ekokrytyki było w tym przypadku intuicyjne czy trudne?

To nie jest takie oczywiste przełożenie. Modernizm nie jest z tym kojarzony, tylko raczej z nowoczesnością, to raz, a dwa – nie wszystkie szkice z książki, o której mówisz, są ekokrytyczne.  Ale już na drugi albo trzeci rzut oka widać, że u Pounda są inspiracje dalekowschodnie; czytanie poezji chińskiej, rozumianej oczywiście dość idiosynkratycznie, pozwala Poundowi zbudować zupełnie nowy model podmiotu w wierszu. Z Pounda wynika obiektywizm, a dalej: Cage i jego buddyzm zen, jego eksperymenty z dźwiękiem i ciszą, albo Marianne Moore i jej obsesja nauki, a w szczególności nauk przyrodniczych. Zresztą zainteresowanie poetów i poetek naukami przyrodniczymi okazuje się bardzo powszechne – do modernizmu można podchodzić także od tej strony.

Czy te kategorie, które są ci bliskie naukowo, przekładałaś w jakiś sposób na Pod słońcem?

Jasne, na pewno. Rzeczy, które mam jakoś przemyślane, w naturalny sposób stały się częścią książki. Ale znów: nie mam teorii, do której dostosowywałabym swoje pisanie. Zresztą, szukanie swojej poetyki, swoich metafor, swojego obrazowania świata, to proces, który trwa wiele lat. Dzieje się to po części świadomie, a po części – zupełnie nieświadomie. Miejscami jest bardzo trudno mówić o tym procesie, bo rzeczy, które będą najbardziej charakterystyczne dla czytelników, to rzeczy, z których ja sobie nie zdaję sprawy.

O czym jest ta powieść? Mówiłaś wprawdzie, że fabuła nie jest dla ciebie pierwszoplanowym narzędziem…

Pierwszy raz mówię – oficjalnie – komuś o tej książce. To wzruszający moment. Zacznę od tego, że głęboka struktura tej książki opiera się na Księdze Koheleta, którą czytałam przez lata w różnych przekładach, również po hebrajsku.

Nauczyłaś się języka?

Uczyłam się już wcześniej, do Psalmów, ale do nauczenia się nadal bardzo daleko. Podczas pisania Pod Słońcem miałam regularne lekcje z hebraistką, Magdą Szwabowicz: tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu przedzierałyśmy się przez tekst Księgi Koheleta, czasem spędzając półtorej godziny nad dwoma wersami, bo to bardzo piękna, niezwykle inspirująca poezja. Koheletowe inspiracje mogą nie być oczywiste dla czytelników powieści – i nie muszą być – bo są w mojej opowieści ukryte, zagrzebane, jak cebulki kwiatów albo kłącza.

Nie chodzi o przełożenie jeden do jednego – to raczej katalizator, tak?

Zgadza się. Motywy koheletowe umieściłam w różnych odstępach i na różnych głębokościach. Od czasu do czasu coś z nich kiełkuje, wyrasta i pojawia się na najbardziej widocznym, „dziennym” poziomie opowieści. Tę „dzienną”, naskórkową fabułę można streścić. Jest to saga pewnej mieszanej polsko-„ruskiej” rodziny;  „Ruscy” to na Podlasiu prawosławni, niezależnie od tego, czy uważają się za Polaków, Ukraińców albo Białorusinów. Cała historia opiera się na życiu pewnego poszukującego człowieka, który rodzi się w latach trzydziestych XX wieku i umiera na samym początku nowego tysiąclecia.

A w tle – historia Rzeczypospolitej.

Tak. Sploty poszczególnych ludzkich losów z „wichrami historii”, szczególnie burzliwymi na tych terenach, to z pewnością jeden z ważnych tematów tej książki. Na wstępie robimy jednak duży krok wstecz i śledzimy losy ojca głównego bohatera. Ojciec – postać silnie zmitologizowana – jest awanturnikiem z prawosławnej wsi; zwerbowany przez komunistów jedzie do Związku Radzieckiego, żeby budować tam komunizm, lepszy świat. Jedzie więc za Ural, przekonany, że sprowadzi do siebie całą rodzinę, niestety jednak ma tam dość makabryczne przejścia. Jest cieślą, ciężko pracuje najpierw przy wycince tajgi, by potem trafić do Magnitogorska, do niesamowitego, mitycznego i potwornego miasta, ucieleśniającego rozmach nieludzkich stalinowskich projektów. Wytapia się w nim stal dla całego ZSRR. Tam przeżywa traumatyczne zderzenie z rzeczywistością. To straszne czasy, zaczynają się czystki, w wielu miejscach panuje głód. Całe szczęście udaje mu się uciec.

Wiesz, w tej rzeczywistości decyzja, a nawet kaprys jednego człowieka decydowały o tym, czy żyjesz, czy nie. Ojciec głównego bohatera wraca do domu bez grosza przy duszy pieszo. I wtedy, w chwili tego powrotu – powrotu ze Wschodu – zaczyna się właściwy czas powieści. Mój bohater jest wtedy dzieckiem, nie rozpoznaje człowieka, który wrócił do domu po latach nieobecności, potem w jakimś sensie powtarza jego historię.

I to dopiero sam początek?

Tak. Ale nie ma sensu, żebym streszczała treść książki. Może dodam jeszcze, że jest to opowieść o tożsamości, o wędrówce i uchodźstwie, o uwikłaniu w historię.

Pamięci pokoleniowej, postpamięci?

Zgadza się. Jest to też opowieść o PRL-u, ale z punktu widzenia ludzi, dla których to był czas dużego awansu społecznego i którzy naprawdę próbowali coś budować w tej rzeczywistości. Jakaś chyba pozytywistyczna myśl mi się tam zakradła albo zwyczajnie jestem pozytywistką. Żartuję czasem, że z pochodzenia jestem nauczycielką – wierzę w pracę u podstaw. A nawet więcej – wierzę w pracę. Jednocześnie jednak, jak zaznaczyłam wcześniej, powieść jest metaforą. Miejscami baśnią. I mam nadzieję, że na końcu nie ma żadnego morału.

Zapomniałabym, jest to też powieść o miłości.

Oprócz głównego bohatera mamy główną bohaterkę.

I co najmniej dwie inne.

Powieść o miłości – to brzmi banalnie, ale, szczerze mówiąc, miłość wydaje mi się jednym z ciekawszych tematów w ludzkim życiu, zagadką, bynajmniej nie rozwiązaną. Miłość erotyczna to wyzwania dla polszczyzny, która różnie sobie z tym tematem radziła i radzi. Ludzki Eros to zarazem wielkie wyzwanie etyczne i duchowe. Nie istnieje łatwe rozwiązanie dla tego zadania. Ani mieszczańskie, ani libertyńskie formuły nie stanowią wyczerpującej odpowiedzi. Wrzuceni w środek wielkiej zagadki, jak my wszyscy, moi bohaterowie szukają piękna na kilku poziomach życia. Koheletowa narracja – punkt widzenia świadka, tego, który widział różne rzeczy „pod słońcem”, nawołującego do postrzegania piękna – dostarczyła mi formy, w ramach której próbuję sobie różne rzeczy przemyśleć. Co ważne, Kohelet nie jest w żadnym razie osobą wierzącą. Popatrz na ten fragment (w tłumaczeniu Izaaka Cylkowa): „Bo przeznaczenie ludzi i przeznaczenie bydła – jednakowe przeznaczenie ich: bo jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego a jedno tchnienie mają wszyscy, a wyższości człowieka nad bydlęciem nie ma, bo wszystko marność (…) Któż to wie, czy duch synów ludzkich w górę się wznosi, i czy duch bydlęcia nadół ku ziemi zstępuje?” (III 19, 21).

Powiedziałaś, że twoja powieść to saga rodzinna. Czytasz polskie sagi? One cię interesują? Drach Szczepana Twardocha, Stramer Mikołaja Łozińskiego – to przykłady z czubka głowy.

Nie wiem, czy ciekawią mnie bardziej niż cokolwiek innego. Dracha czytałam, a Łozińskiego mam na stercie. Forma, którą wybrałam, jest funkcją tego, o czym chciałam tym razem opowiedzieć.

Co było dla ciebie najważniejsze?

Fundamentalnym tematem Koheleta jest czas. Z pewnością pamiętasz te słynne fragmenty: „Jest czas rodzenia się, i czas umierania; jest czas sadzenia, i czas wyrywania co sadzone (…) Jest czas płaczu i czas śmiechu; czas biadania i czas pląsania (…) Czas szukania i czas tracenia” (III 2,4,6).  Czas jest tu bohaterem, czas staje się Czasem. I – być może – głównym bohaterem mojej książki jest właśnie Czas.

– rozmawiał Maciej Libich