Aktualności

06.11.2019

Nocny stolik #31. Anna Matysiak: Lubię, gdy język jest narzędziem badania świata

Poetka i wydawczyni Anna Matysiak opowiada o swojej pracy redaktorskiej, odkrywaniu nowych poetyckich głosów, rzadkich lekturach dla przyjemności, lekturach formacyjnych i odwiecznej ludzkiej potrzebie opowiadania historii.

Jest Pani poetką, pracowniczką naukową, ale także redaktorką i wydawczynią. Jak praca przy powstawaniu książek wpływa na pani postrzeganie literatury?

Redaktorką jestem od dawna; zanim założyłam własne wydawnictwo długo współpracowałam z innymi i redagowałam książki z zakresu szeroko pojętej humanistyki, najchętniej kulturoznawcze. W Wydawnictwach Uniwersytetu Warszawskiego zredagowałam mniej więcej połowę serii Communicare i Dromena. To były piękne czasy dla mnie jako redaktorki: Ong, Assmann, Havelock, Albert Lord, Jack Goody, Duvignaud i inni! W tym samym czasie dla Narodowego Centrum Kultury przez sześć lat redagowałam czasopismo „Kultura Współczesna” – nieocenione źródło tematów i inspiracji – oraz książki takich wspaniałych autorów, jak W.J.T. Mitchell i Mieke Bal. Zredagowałam w sumie około pół tysiąca książek. To wszystko oczywiście wpływa na moje postrzeganie literatury – widzę ją trochę jak antropolog: jako sferę ludzkiego działania, która obok innych sfer jest wyrazem pewnych kulturowych mechanizmów pozwalających naszemu gatunkowi rozwijać się i przetrwać. Oraz jako narzędzie badania kultury.

Od kilku lat redaguję mniej dla innych wydawnictw; wiąże się to z prowadzeniem własnego wydawnictwa oraz z pracą ze studentami, ale nadal jest to kilkanaście książek rocznie.

Redagowanie w wydawnictwie ma natomiast nieco inny charakter, głównie dlatego, że chodzi przede wszystkim o książki poetyckie (oprócz poetyckich, mam w Convivo też serię eseistyczną, a tomy poezji miewają wstęp lub posłowie).

Jak wygląda redakcja poetycka, jaki to rodzaj lektury?

To zupełnie inne działanie niż przy książkach naukowych, choć oczywiście tu też czasem wchodzi w grę sprawdzanie poprawności zapisu wyrazów odnoszących się do realiów świata zewnętrznego czy też tych realiów weryfikacja. Jednak należy podchodzić do tego bardziej elastycznie i ostrożnie, wchodzi się tu raczej w dialog z poetą, niż się go poprawia. Inna sprawa to „przykładanie ucha” do cudzego tekstu, wsłuchiwanie się weń jak w muzykę i potem rozmowa z autorem na ten temat; to często są owocne kontakty. Lubię to, to za każdym razem zmienia trochę również mnie, poszerza obszar rzeczywistości do oglądania, otwiera.

Co przyciąga pani uwagę w cudzym pisaniu? Co sprawia, że przekonuje się pani do książki/autora?

Najważniejsze są dwie rzeczy: po pierwsze traktowanie języka jako materiału, praca w języku, po drugie taka sytuacja, że język poetycki opisuje pewne uniwersalne mechanizmy organizujące nasze życie jako gatunku, ale to wszystko poprzez badanie konkretu. Czyli rodzaj rozciągnięcia na linii: ja (poety) – planeta (głównie jako ekosystem dla homo sapiens, ale jako zbiór mało szczelny: lubię zobaczyć w książce element nachylenia posthumanistycznego, zarówno w stronę innych gatunkow, czasem bardzo nam obcych, jak i w stronę rzeczy-wytworów i ich zwrotnego nas odkształcania; pociąga mnie nieuchylanie się od kwestii cyberprzyszłości i uwikłania w niej naszej podmiotowości i odpowiedzialności). Lubię, gdy język jest narzędziem badania świata. Lubię, gdy poezja jest antropologią. Lubię też, gdy w języku czuć zmaganie, łamanie się, upadki i powstania. Gdy staje się miejscem do szalonych wypraw, gdy pulsuje, gdy boli i gdy pozwala na ekstazę. Takie książki zdarzają się czasem. Dla takich chwil warto być wydawcą.

Jakie są Pani ostatnie lektury? Domyślam się, że to głównie tomy poetyckie w maszynopisie, kolejne wersje korekty.

Tomów w maszynopisie bardzo dużo, nie spodziewałam się na początku, że aż tak – mam tu na myśli również propozycje wydawnicze, które trzeba czytać. Właściwie czytanie ich mogłoby zająć większość mojego czasu, a przecież pracuję sama. Dlatego ostatnio na moją odpowiedź trzeba trochę poczekać... Jasne, że stale redaguję również książki naukowe czy popularnonaukowe dla innych wydawców, czasem bardzo ciekawe, choć najbardziej za pierwszym czy drugim razem. Przy kolejnej korekcie, indeksowaniu czy rewizji jest gorzej, choć dzięki tym procedurom zapewne jestem najwnikliwszym czytelnikiem niektórych pozycji.

A książki czytane „prywatnie“? Co Pani ostatnio odkryła dla siebie?

Jedyna powieść, jaką przeczytałam w ostatnich miesiącach całkowicie dla relaksu i przyjemności: Lincoln w bardo Saundersa. Podobała mi się, ale nastawiłam się na jeszcze więcej pewnie z powodu przeczytanych wcześniej recenzji. Poza tym otrzymuję książki poetyckie od innych wydawców oraz od autorów i czytam je z zainteresowaniem; do niektórych wracam. Tak jest np. z Alfabetem Inger Christensen w tłumaczeniu Bogusławy Sochańskiej. Z książkami Małgorzaty Lebdy. Oczywiście czytam książki moich autorów – te wydane wcześniej, i te później. Niektóre ich rzeczy wcześniej znałam, innych nie, i to też jest obszar do odkrywania. Tak jest z Grzegorzem Wróblewskim, Krzysztofem Jaworskim czy Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim. Czytam też wiersze w czasopismach internetowych i to wiąże się często z przyjemnymi odkryciami (np. Paweł Harlender, którego zresztą najpierw słuchałam, a nie czytałam, na krakowskim open miku, w transowym, litanijnym, wykrzyczanym wierszu, ale też inni młodzi poeci i inne młode poetki). Niekiedy czuję, że coś powinnam była odkryć wcześniej, jak wiersze Andrzeja Szpindlera czy Dominika Bielickiego albo Cezarego Domarusa.

Te ostatnie nazwiska, owa „wichrzycielska warszawska szkoła“ jak by powiedział Dawid Kujawa, a więc środowisko orbitujące niegdyś wokół portalu „Cyc Gada”, to chyba ostatnio bliskie pani poetyki (jako poetce i jako wydawczyni)? Co się pani spodobało w ich pisaniu?

Trudno o tym krótko powiedzieć, ale chyba najbardziej chodzi o sposób doświadczania języka, języka jako narzędzia badania rzeczywistości. Języka w specyficznej, właściwej dla dzisiejszego świata sytuacji zagęszczonej i rwanej komunikacji i meta-metadyskursów, takich podwójnie zawiniętych. Języka, który jest świadectwem tego i jednocześnie sposobem na rozszczelnienie. Wiersz jak zdjęcie rentgenowskie, pokazujące kościec, na którym trzyma się wszystko miękkie. Gdy widzę coś, co normalnie tylko przeczuwam, albo co boli od tego zawinięcia, i tu przez moment wiem – co.

Porozmawiajmy chwilę o korzeniach – jakie były pani lektury formacyjne?

W latach późnego dzieciństwa to był Leśmian, który zresztą został ze mną na długo, potem Bruno Schulz. Stale Lem. Miewałam stany „zapuszczania się” w danego autora, tak było z Baczyńskim pod koniec szkoły podstawowej i na początku liceum, potem z niemieckojęzycznym pisarzem z Prus Wschodnich Ernstem Wiechertem i jego powieścią Dzieci Jerominów.

Pochodzi pani z Mazur, Wiechert to pisarz, który przyszedł na świat w Mrągowie i sporo poświęcił pani rodzinnym stronom. Stąd zainteresowanie jego twórczością?

Tak, to na pewno również miało wpływ, choć w pewnym momencie poddałam się chyba po prostu swoistej magii jego najważniejszej książki. Być może na pewnym etapie była to dla mnie powieść „do uciekania” – kilkusetstronicowa historia biednej wsi w środku lasu, która trwa i jest ostoją wartości, gdzie postaci są wyraziste i prawdopodobne psychologicznie, a jednocześnie mają w sobie coś archetypowego, coś z bohaterów mitycznych. Wyobrażam sobie, że zamiast tego mogłam trafić wcześniej na Karola Maya i szlachetnych Indian... Później chciałam sprawdzić, jak to działa i nałożyłam na to siatkę pojęć przejętą od antropologów, Eliadego i innych. Musiałam napisać o tej książce rozdział pracy doktorskiej, żeby mogła mnie opuścić.

Napisała pani także monografię innego autora z tych stron, Erwina Kruka.

To najpierw była praca magisterska, która ukazała się jako książka, dotyczyła tylko poezji Kruka i tam rzeczywiście punktem wyjścia była myśl regionalistów, z Charlesem Brunem na czele. Szłam tu jeszcze tropem najbardziej oczywistym: kolejne tomy analizowałam jako etapy rozpoznawania własnej tożsamości, poszukiwań – coraz trudniejszych – w pamięci oraz budowania mitu północy, mazurskiej krainy Nod, odzyskiwanej w miejsce tej rzeczywistości, na której rekonstrukcję pamięć już nie pozwalała. Później poświęciłam Krukowi rozdział pracy doktorskiej i tu już było inaczej – chodziło o analizę sytuacji człowieka na obszarze, który podlega radykalnej zmianie, gdzie rozpada się kosmos dzieciństwa, łącznie z nazwami miast, wsi, rzek, drogowskazami, także z niemal całkowita wymianą ludności; Kruk w dodatku stracił rodziców, gdzieś na granicy zdolności pamiętania, i został zmuszony do zbudowania na nowo niemal całej osobistej ontologii. Potraktowałam pisanie Kruka jako literaturę inicjacyjną; założyłam, że chodzi o inicjację nigdy nie dokończoną, bo dokonywaną bez mistrzów, na sobie samym, na swoistym długu egzystencjalnym. Bolesny, szarpany, wyrazisty proces stawania się.

Wróćmy jeszcze do poezji; jacy poeci w największym stopniu wpłynęli na pani własne pisanie?

Najważniejsi to najpierw (chronologicznie) Różewicz i Białoszewski. To moje fundamenty do dziś. Potem Grzegorz Wróblewski.  

No właśnie, kiedy dowiedziała się pani o Wróblewskim? Czym panią ujął ten niezwykły kopenhaski emigrant, chyba do dziś najbardziej nierozpoznany poeta pokolenia „bruLionu“?

Rozpoznałam go dla siebie jakąś dekadę temu; bardzo intensywnie współpracowałam wówczas z Wydawnictwami Uniwersytetu Warszawskiego, w których dyrektorem wtedy był Ryszard Burek. Wydano tam Pomyłkę Marcina Lutra i Dwie kobiety nad Atlantykiem. Poczułam wtedy, że kiedyś będę chciała wydawać książki Wróblewskiego. To, co dla mnie najważniejsze w jego pisaniu: z mojego punktu widzenia Wróblewski jest antropologiem, który bada sytuację homo sapiens na planecie, w jego uwikłaniu we wszystkie cywilizacyjne przemiany i ciągi. Teraz zwłaszcza w sytuację szeroko rozumianego kryzysu (rozumianego również jako przesilenie), spowodowanego nie tylko przez dziedzictwo dwóch ostatnich wojen, ale głównie przez sytuację komunikacyjną, rodzaj przyspieszenia obiegu informacji. Przyspieszenie technologiczne we wszystkich dziedzinach jest tu ważne, ale zmiany w systemie komunikacji są najważniejsze. Zawsze tak było w sytuacjach rewolucyjnych przemian w tej dziedzinie: w czasie wynalezienia pisma alfabetycznego, potem w czasie rewolucji Gutenberga – wydawało się, że świat się kończy i rzeczywiście, w pewnym sensie się kończył.

Teraz też się kończy?

Teraz też. Do wyobrażenia są dzisiaj te dziwne sprawy, że w ogóle nie będziemy potrzebować przedłużenia ciała w postaci laptopów i internetu w telefonie, że swoją „chmurę” będziemy nosić w głowach i uaktywniać impulsami myślowymi. Radykalnie negocjowana będzie osobność podmiotu, tożsamości, być może staną się te jakości skrajnie procesualne albo będą zanikać. Po drodze będzie mnóstwo lęku. Tak może się zdarzyć, ale też nie musi, bo może wyginiemy, i świadomość takiego globalnego zagrożenia też nas zmienia. Wróblewski tego wszystkiego „próbuje”: językowo, wizualnie i performatywnie. Wchodzi w to i jednocześnie się temu przygląda. Jest w środku i na zewnątrz, to trudna, wymagająca pozycja. On bada również właśnie to zawieszenie – co w takiej sytuacji robimy, jako indywidua i jako gatunek, jakie systemowe uniki próbujemy wypracować. To jest fascynujące.

Interesuje panią przyszłość, zadam więc na koniec pytanie futurologiczne, „lemowskie” – jak będzie wyglądała literatura przyszłości? Jak ją sobie pani wyobraża? Czy przetrwamy?

Jeśli przetrwamy (my jako gatunek czy my jako tworzący literaturę), pewna rzecz – tak sądzę – nie zmieni się za bardzo: nadal będziemy chcieli opowiadać historie. To się zmieniło od samych początków zaskakująco niedużo. Środki komunikacji modyfikowały tylko sposób przekazywania danych. Już w czasach „oratury” mówiono w zasadzie o tym samym co dzisiaj: o poszukiwaniu tożsamości: o tym, kim jestem, dokąd idę (kiedy tam dojdę, czy dojdę i co po drodze muszę zrobić). Wszystko, co działo się dalej, to są w pewnym sensie przetworzenia założycielskich mitów homosapiensowości, które z kolei dały nam instrukcje poruszania się w środowisku (zewnętrznym i wewnętrznym też).

Druga rzecz wiąże się z zaobserwowaną zasadą, że środki komunikacji nigdy nie stają się przestarzałe do końca i w sposób nieodwołany. Kiedy wynaleziono alfabet i pisanie stało się łatwe, wydawało się, że opowiadanie historii będzie niepotrzebne, ludziom pogorszy się pamięć (na te okropne, zepsute nowe czasy narzekał Sokrates...). Tak się nie stało. W pewnym sensie, funkcjonalnie, tak – dziś już nie ma niepiśmiennych opowiadaczy (ale jeszcze Albert Lord tuż po drugiej wojnie światowej opisywał pieśniarzy na Bałkanach! Najsłynniejszy z nich, Avdo Medvedovic potrafił recytować pieśni tak długie jak te homerowe), lecz historie nadal się opowiada, tworzą się grupy opowiadaczy, np. „Grupa Studnia O” (http://studnia.org/) i wiele innych. Rozwijają się wprawdzie nowe gatunki związane z mediami cyfrowymi, mam na myśli świat gier fabularnych i literaturę hipertekstową, a jednak nadal najczęściej czytane są klasyczne opowieści! Gdy się temu przyjrzeć bliżej, widać, że twórczość tego obszaru ciąży zadziwiająco mocno ku sprawom, które dobrze znamy z najklasyczniejszych historii: tylko bohaterowie mają doskonalszą broń i więcej „żyć”.

Można wszak sobie próbować wyobrazić taki rodzaj awangardy – w którym teksty powstające w naszych umysłach, od razu przepisywane do czegoś w rodzaju chmury, mają swoją cyber-biostrukturę, albo i cyber-nanobiostrukturę, z negocjowalnym układem pól miękkich i twardych, co powoduje, że można je przyswajać, modyfikować, zużywać, prze-żywać. Czy wtedy w  pewnym momencie nie zgubilibyśmy różnicy między sobą a opowieścią? Ale czy – może – na innym poziomie już tak nie jest?

- rozmawiał Jakub Nowacki