Aktualności

09.04.2019

Nocny stolik #18. Karol Maliszewski: Zachować radość i wolność czytania

Karol Maliszewski, poeta i krytyk literacki, zdradza swoje ostatnie lektury, mówi o radości czytania, czytelniczych dreszczach, opowiada o książkach z dzieciństwa i młodości, a także o bibliotece jako świątyni.

Co Pan ostatnio czyta? Jakie książki trzyma Pan na nocnym stoliku?

Nasza sypialnia na górce nie jest zbyt duża, nie mieści nocnych stolików. Książki czekają na mnie na dole, w kuchni. Sięgam po nie, gdy budzę się w nocy, nie mogąc spać. Ale najczęściej czytam je z samego rana, nieraz wstaję o szóstej, a nieraz o piątej. Mam godzinę albo dwie czytania w zupełnej ciszy. Potem jeszcze zerkam na to i owo w ciągu dnia, i są to zazwyczaj tomiki poetyckie. Natomiast te rzeczy poranne układają się według następującego klucza: trochę prozy, filozofii, eseju, historii bądź teorii literatury, krytyka literacka. Czytam kilka rzeczy naraz i te fragmenty jakoś się ze sobą dogadują, nakładają. Tak się złożyło, że akurat w tej chwili mam tam: Fragmenty Wiesława Juszczaka, Anioła historii Waltera Benjamina, Scenariusze końca pod redakcją Dariusza Czai, Krótką historię prawie wszystkiego Billa Brysona. Dodatkowo wróciłem do antologii Nowa Krytyka, a to tylko ze względu na Ezrę Pounda i jego ABC czytania. Chwilowo brak tam prozy, ale niebawem powróci, opowiadania Łuczeńczyka czekają w kolejce. Nieraz przeplatam codzienne czytanie literaturą faktu (szczególnie gdy mam prowadzić spotkanie z jej przedstawicielką albo przedstawicielem) oraz kryminałem. Tu najczęściej Krajewski.

Cieszę się, że wspomniał pan o „ABC czytania” Pounda. Przypominam sobie z tego tekstu anegdotę o prof. Agazisie i rybie. Uczony miał zalecić swojemu podopiecznemu – zamiast pisania szczegółowych rozpraw o rybiej anatomii – bacznie przyglądać się zwierzęciu. I wreszcie, „po trzech tygodniach samogłów znajdował się w stanie zaawansowanego rozkładu, ale badacz coś już o nim wiedział”. Czy zdarzyło się Panu zmienić zdanie lub dowiedzieć się czegoś nowego o jakimś twórcy, długo z nim obcując, „przyglądając się”? Wiem, że tak miał pan początkowo z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim. Jakie zalety niesie długie, często mozolne, czytanie?

Zdarzają się pomyłki, nie te momenty, czyli nieodpowiedni czas dla danej książki, zły nastrój, niespełnione oczekiwania itd. Dlatego warto wracać do rzeczy kiedyś zlekceważonych czy niedocenionych. Prawdopodobnie do wszystkiego się dorasta. Trudno mi w tej chwili podać konkretne przykłady, ale tak miałem z Konwickim, który we wczesnej młodości wydawał mi się sztuczny i nudny, a w wieku dojrzalszym polubiłem i zrozumiałem przesłanie jego dzieł, szczególnie ceniąc Wniebowstąpienie. Długo nie mogłem przekonać się do Faulknera, aż wreszcie między trzydziestką a czterdziestką przy kolejnej próbie czytania coś drgnęło (chyba za sprawą Azylu) – stał się dla mnie mentorem, wiele fragmentów swojej prozy napisałem, wpatrując się w ducha i styl tego, co stworzył.

O jakich porach i w jakich miejscach, w jakich pozach i okolicznościach najczęściej zdarza się Panu czytać?

Miejsce w kuchni, w ciszy, z samego rana – tam się odbywają najlepsze czytania i pisania. Potem słabnę, zniechęcam się, ulegam przemocy codziennego kieratu. I nieraz w nocy długie godziny czytania. Siedzę na dość twardym krześle. Jak w zakonie. Warunki czytania nie muszą być przyjazne. Jeśli takie są, sprzyjają rozleniwieniu, wkracza rutyna.

Walter Benjamin pisał o „archaicznej ciszy książki”, którą przeciwstawiał nowoczesnemu zgiełkowi, gdy coraz trudniej jest o utrzymanie skupienia na czytanym tekście. W jaki sposób znajduje Pan sobie przestrzeń i czas na lekturę?

To prawda, czuję się bombardowany bodźcami, informacjami, rzekomymi doznaniami. To powoduje irytację, rozedrganie, a książka woła po swojemu, żąda elementarnego skupienia. W tym sensie jest zupełnie nie z tego czasu, żądając od człowieka nieco staroświeckiej postawy i zachowania. Nie rozdzieram szat, mierzę się z tym. W czymś takim przyszło nam żyć. To określa jeden z parametrów duchowości naszych czasów.

Czy widzi Pan różnice między lekturą krytyka a lekturą tzw. „zwykłego” czytelnika? Czy stoi Pan raczej na stanowisku, że krytyk w kontakcie z dziełem powinien pozostać przede wszystkim czytelnikiem?

Radość i wolność czytania – to postulat czy może priorytet. Jeżeli uda się go utrzymać w mocy jak najdłużej, to jest bardzo dobrze. Potem zaczyna się odbębnianie, profesjonalne i solidne, ale już chyba bez tej wstępnej dziecięcej iskry. Jeżeli mnie wypełnia (zajmuje?) i dotyka to, co czytam, to znaczy, że mogę o tym pisać. Na szczęście na razie życie nie zmusiło mnie do odbębniania, do etatowej pracy przy książce. I obym pozostał w tym stanie celebrowanej dzikości do końca. Przy tym swoim pięknym złudzeniu.

W swoich Wykładach o literaturze Vladimir Nabokov przekonywał: „Choć czytamy za pomocą mózgu, siedzibą artystycznych rozkoszy jest miejsce między łopatkami. Dreszczyk, który tam odczuwamy, jest z pewnością najwyższą formą emocji, jaką zdołała osiągnąć istota ludzka w procesie ewolucji czystej sztuki i czystej nauki”. Czy zdarzają się Panu takie dreszcze? Jakie lektury mogą je u Pana wywołać?

To już raczej rzadkie u starszego człowieka. Należało zapytać trzydzieści, czterdzieści lat temu. Byłaby cała lista dreszczy. Teraz bywają tylko oznaki przyjemności. Przy wierszu, przy eseju, przy gęstej prozie. Przy czymś łączącym energię języka, intensywność formy z mądrością, z otwieraniem oczu na zagadkę świadomości, losu, historii.

Porozmawiajmy w takim razie o tych dreszczach młodości. Te najbardziej intensywne lektury zdarzały się Panu w wieku licealnym, na studiach? Jakie to były książki?

Nie będę oryginalny i powiem, że przeszedłem typową drogę dzieciaka, któremu czytają i który sam zaczyna czytać. Zadręczałem domowników prośbami o czytanie, no to szybko nauczyli mnie czytać i pokazali drogę do biblioteki dziecięcej, bym ich więcej nie męczył. Na początku były to wierszyki Brzechwy, Tuwima, Konopnickiej oraz cienkie książeczki rymowane, np. Przygody Koziołka Matołka czy Awantury i wybryki małpki Fiki-Miki, następnie rzeczy bardziej skomplikowane, raczej baśnie braci Grimm, bo Andersen wydawał mi się zbyt rozmarzony, nijaki, doceniłem go dopiero później.

Wreszcie przyszedł czas na książkowy świat włóczęgi, wielkiej wyprawy, czyli typowo chłopackiej tęsknoty, by wyruszyć w świat. W tych marzeniach pomogły mi książki Juliusza Verne’a, Alfreda Szklarskiego (jego seria o przygodach Tomka), Arkadego Fiedlera, Centkiewiczów, Jacka Londona. Zaspokajałem nimi naturalną chęć dziecka do poszukiwań czegoś ekscytującego, wykraczającego poza „tu” i „teraz”. W tamtych czasach ceniłem sobie realizm, ale taki szkolny, podwórkowy – mistrzem takich powieści był dla mnie Edmund Niziurski, szczególnie jego Księga urwisów, Niewiarygodne przygody Marka Piegusa czy Awantura w Niekłaju.

A później?

Czasy licealne to dla mnie swoisty przełom między dzieciństwem a młodością. Poznałem teksty poetów przeklętych, Andrzeja Bursy, Rafała Wojaczka i Edwarda Stachury i zrozumiałem, że gdzieś kończy się pewien świat, jakaś naiwność. Zobaczyłem, co to bunt, kontestacja, rozpacz, samobójstwo i pojąłem, że literatura może służyć jakiejś rozprawie ze światem, służyć opisowi zasadniczej metafizycznej rozterki. Wtedy zresztą sam zacząłem pisać i to się w jakiś sposób z tym wiązało. Bardzo ważnym autorem był dla mnie Fiodor Dostojewski, którego twórczość uformowała mnie na całe życie. To samo tyczy się Hermanna Hessego i jego dzieł, np. Wilka stepowego, Demiana, Gry szklanych paciorków. Potem Głód Knuta Hamsuna. Czytałem bardzo wielu prozaików polskich, zawsze mnie to interesowało, często szedłem tropem Henryka Berezy i tego, co polecał w miesięczniku „Twórczość”.

Jaką rolę w pańskim poznawaniu literatury odegrały biblioteki? Która z nich była dla pana najważniejsza: biblioteka rodziców, biblioteka szkolna, uniwersytecka, a może ta prywatna?

Ojciec nie czytał wcale, raczej tylko słuchał. Radio w pracowni krawieckiej chodziło na okrągło. Maniaczką czytania była matka. To jej wszystko zawdzięczam. I starszym braciom. To oni gromadzili księgozbiór, potem ja zacząłem kupować książki za każdy zdobyty grosz. Musiałem je mieć na własność, musiały być koło mnie. Ale oczywiście prawdziwą świątynią była biblioteka, a dokładnie Miejska Biblioteka Publiczna w Nowej Rudzie. Ciągle jestem jej czytelnikiem. Oczywiście, były w życiu i inne biblioteki. Zaraz się do nich zapisywałem, gdy gdzieś przyszło mi mieszkać. To był stały rytuał, oswojenie tego miejsca przez zbadanie jego księgozbioru. Tutaj można by dużo opowiadać. Wspomnę tylko jeden epizod. Gdy mieszkałem w hotelu robotniczym na Bródnie, natychmiast zapisałem się do osiedlowej czy dzielnicowej biblioteki. O, tam, byłem naprawdę szczęśliwy. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem dobrodziejstwa w postaci wolnego dostępu do pólek. Przebywałem tam godzinami.  

Ma pan jakieś plany lekturowe? Może chciałby pan wrócić do jakiejś pozycji z klasyki literatury, przeczytać ją na nowo? Albo nadrobić zaległości?

Trwa gorączkowa gonitwa, życie za krótkie, żeby nadrobić zaległości. Ciekawią mnie nowości, lecz jednocześnie wracam do historii literatury, tyle tam rzeczy do odkrycia. Po długim okresie rozpoznawania na nowo prozy międzywojennej (tu szczególnie wciągnął mnie Choromański), teraz wracam do Rilkego i innych poetów początków  XX wieku. Jednocześnie ponownie zaglądam do Wittgensteina i idąc jego śladem wracam do filozofii akcentującej związki z poezją czy w ogóle literaturą. Ciekawi mnie Derrida, którego przed laty nie rozumiałem, teraz wydaje mi się bardziej czytelny. Dużo rzeczy dzieje się naraz. I to za sprawą ciekawości tego, co znajduję w bibliografii czy przypisie. Od jednej książki wędruje się do następnej, podejmującej podobny trop, ale już inaczej. A tak dla rozrywki chciałbym przeczytać Gargantuę i Pantagruela, bo jeszcze tego w całości nie czytałem.

W pracy krytyka, redaktora, tzw. „czytelnika zawodowego”, zdarzają się chyba momenty wyczerpania lekturą. Jak pan odpoczywa od czytania?

Prócz oczu i kręgosłupa nieraz odmawia posłuszeństwa dusza, tak nazwijmy ośrodek decyzyjny czytającego i przeżywającego człowieka. Regeneruję się przy pomocy krótkich wyjazdów gdziekolwiek albo stacjonarnie – w ogródku, na pływalni, na boisku (trochę jeszcze pogrywając w piłkę nożną) lub po prostu spacerując, łażąc po górach. No i zapadam nieraz w uzdrawiający stupor przy filmach przygodowych, sensacyjnych. Tak à propos – nie wie pan, kiedy wreszcie będzie nowy Bond?

– rozmawiał Jakub Nowacki