Aktualności

Olga Drenda, autorka książek, dziennikarka, tłumaczka i etnolożka, opowiada o czytaniu ruchem konika szachowego, zamiłowaniu do szrotu literackiego, nauce czytania fabuł, byciu lisem kapitalisem i duchologicznym azylu, a także wyjawia, jaka jest jej ulubiona powieść.

Co teraz czytasz?

O rany, stare numery „Polskiej Sztuki Ludowej”. Nie czytam teraz żadnej książki.

A coś cię ostatnio zachwyciło?

Dwa bardzo dobre komiksy: Weź się w garść Anny Krztoń i Pewnego lata Mariko Tamaki, czyli taka komiksowa opowieść coming of age. Obie zresztą są trochę w takim duchu. Przywodzą mi na myśl Generację X Douglasa Couplanda. To taka narracja, za którą trochę tęsknię – taka jakby blaza, ale z dobrymi zamiarami. Kojarzy mi się to z takim nieistniejącym zespołem Wyjebani W Dobrej Wierze. Odświeżyłam sobie zresztą niedawno Polaroids from the Dead Couplanda.

To ciekawe, że mimo popularności grunge’u sam Coupland nigdy się u nas za bardzo nie przyjął.

On zjechał trochę po równi pochyłej. Pisał później taką spekulatywną prozę, a to już zupełnie nie moja baja. Próbowałam podchodzić do tych książek, ale moim zdaniem one były dość banalne, natomiast jako autor takich miniaturowych reportaży Coupland się dalej broni, zwłaszcza że to są obrazy z przedkryzysowej Ameryki, radosnej konsumpcji i ciągłego wzrostu, więc to jak wycieczka do krainy dinozaurów. Warto poczytać sobie o tym, co się działo, gdy Stany były absolutnie najważniejszym krajem na świecie.

Jak dobierasz lektury?

Grzebię i to w sposób raczej przypadkowy. Jak czytam nowości, to też ruchem konika szachowego, a nie w jakiś linearny sposób. Tak że jestem zdecydowanie grzebiuszką, a także bywalczynią katowickich stoisk z tanimi książkami, na których wygrzebuję rzeczy bez konkretnego zamiaru. Czasem też dostaję obsesji na punkcie jakiegoś tematu.

Ostatnia obsesja?

Ostatnio to właśnie polska sztuka ludowa – oleodruki i malarstwo religijne. Ale ponieważ jestem etnolożką to także cześć mojej pracy i takie „okołowyrobowe” tematy naturalnie wpadają w mój radar. Gdy piszę książki, to z kolei czytam dużo o totalitaryzmach.

Dlaczego?

Chyba dlatego, że to nie ma z moim pisaniem nic wspólnego. Wydaje mi się, że muszę czytać o czymś strasznym dla przeciwwagi. Jak pisałam Duchologię, czytałam dużo o Czerwonych Khmerach.

A przy Wyrobach?

Przy Wyrobach trochę mniej, ale od czasu do czasu jakieś reportaże. Albo książki historyczne, które wpadają mi jakoś przy okazji w ręce. Na pewno Wielką trwogę Marcina Zaremby.

To ci się raczej do książki nie przydało, chociaż komunizm jest tam też jakoś obecny.

Ale dowiedziałam się stamtąd, że chronologia „wielkiej trwogi” pokrywa się z czasem, kiedy w Polsce mogły działać przedsiębiorstwa prywatne, które publikowały na przykład ostatnie druki ulotne, które znajdował Janusz Dunin. Czytałam też jego teksty na ten temat i dowiedziałam się trochę o obozach koncentracyjnych w pieśni dziadowskiej czy powojennych przepowiedniach. Druków ulotnych zachowało się bardzo niewiele, większość nie przetrwała wojny, wiele z nich wyrzucono jako publikacje nic niewarte, a z likwidacją przedsiębiorczości prywatnej wszystko błyskawicznie się zakończyło. Jedną taką przepowiednię mam.

Zawsze jako czytelniczka jesteś trochę w pracy?

Staram się nie być, ale myślę, że moim przekleństwem jest to, że staram się zamieniać w pracę i monetyzować wszystko, co mi wpadnie do głowy. Niestety, jestem po prostu potwornym lisem kapitalisem. Chciałabym, żeby dla większości świat wyglądał inaczej i żeby mieli spokojne, godne miejsca pracy i stabilne zarobki, ale mnie weszło w nawyk działanie jak w grze Super Mario: widzę jakiś obiekt, podskakuję, a tam moneta.

Freelancerką.

Facebookowa Duchologia jest dla mnie taką spokojną, niekomercyjną przystanią. Na jej bazie powstają pomysły i teksty, ale nawiązałam tam tylko jedną komercyjną współpracę i nie chcę tego zmieniać. Zrobiłam to tylko dlatego, ze znałam wcześniej scenariusz Rojsta i zgodziłam się współpracować przy promocji tego serialu.

Czyli zostawiasz sobie coś swojego.

Tak, takie prawdziwe hobby.

Miałaś jakieś lektury formacyjne?

Tak, było tego trochę. Na pewno Antropologia codzienności Rocha Sulimy. Absolutnie najważniejszą książką był dla mnie Papierowy bandyta Janusza Dunina. To jest książka, która zgromadziła być może po raz pierwszy cały szrot literacki, czyli powieści groszowe, kryminałki, pieśni dziadowskie, wróżby i tak dalej. Przede wszystkim były to rzeczy sprzed wojny i garść już tych powojennych. Ale tak naprawdę to była pierwsza wycieczka do takiego kompletnego ścieku popkultury i odkryłam, że to jest coś co ciekawi mnie najbardziej, zwłaszcza że te druki miały bardzo wyrobowy charakter – były bardzo chałupnicze pod względem wykonania, na przykład techniki drukarskiej, kopiowania grafik, więc ta niesamowitość, która mnie tak ciekawi, była w nich obecna od początku.

A w dzieciństwie?

Encyklopedia PWN. I książki o mitologii, ale konkretne. Nie Parandowski i Graves, tylko ta czarna seria o religiach. Byłam czytelniczką non fiction od dziecka.

I nic się nie zmieniło.

Tak, staram się nauczyć czytania fabuł, ale mam z tym duży problem, dlatego że moja percepcja jest raczej szczegółowa, czyli rozumiem konkretną scenę, ale ciężko mi powiązać sceny w ciąg. Długo miałam tak z filmem – nie oglądałam, pomimo że jedną z moich ulubionych książek była Guinnesa księga filmu. Wiedziałam bardzo dużo o kinie, nie oglądając filmów. Dlatego kiedy w końcu stwierdziłam, że warto by zobaczyć jakieś filmy fabularne, to pomogły mi notatki i jakaś książka dotycząca pisania scenariuszy. Dowiedziałam się, jak konstruuje się typowy scenariusz, jakie są typowe rozwiązania narracyjne, że muszą być dwa punkty zwrotne. Dzięki temu zaczęłam rozumieć filmy fabularne, ale tak naprawdę nie ma dla mnie nic gorszego niż film z wartką akcją. Zresztą czytam powoli, wszystko przetrawiam dość powoli.

Czyli największym koszmarem byłoby dla ciebie W poszukiwaniu straconego czasu.

Chociaż przeczytałam Moją walkę, wszystkie 6 tomów. Zajęło mi to długo, ale udało się. Najciekawsze były dla mnie wątki muzyczne, które się tam pojawiały, ale do tej pory nie mogę się zdecydować, czy to jest dobra, czy zła powieść. Myślę, że wielu czytelników tak ma.

Strasznie nierówna.

Tak, myślę, że miała naprawdę interesujące momenty, ale zwłaszcza w ostatnim tomie były potwornie kiczowate rzeczy.

Mnie nie bardzo przekonywały te eseistyczne wtręty.

Tak, to najsłabszy moment. Najciekawsze jest, kiedy on faktycznie pisze o sobie.

Na przykład te opisy nastoletniego życia bardzo trafione.

To było naprawdę ciekawe, tak jak epizod w zespołach muzycznych. Lubiłam też jego szczerość. Przecież on był straszny dla swoich bliskich, zwłaszcza dla partnerek. Był w nim taki rys autodestrukcji, cokolwiek pozytywnego mu się przydarzyło, musiał to popsuć. To, że pisał o tym tak na bieżąco, jakoś mi zaimponowało, bo ludzie często dochodzą do takich wniosków na łożu śmierci albo po długiej terapii.

Skoro jesteśmy przy powieści, to masz w ogóle jakąś ulubioną.

Muszę się nad tym poważnie zastanowić, ale na pewno… Tak, oczywiście, Życie i los Wasilija Grossmana

To wspaniała powieść, chyba najlepsza o II wojnie, jaką czytałem.

To pewnie dzięki temu, że Grossman był reporterem. To jest taki fresk w połowie reporterski i myślę, że dlatego złapałam z nim wspólną częstotliwość. To zdecydowanie moja ulubiona powieść, pewnie też dlatego, że jest w niej taki sieriożny humanizm, który bardzo doceniam. To bardzo poważna powieść, mówiąca o rzeczach, które w innym rejestrze mogłyby wybrzmieć kiczowato, natomiast w tym kontekście i u tego autora takie nie są.

A omijasz jakieś gatunki?

Fantasy. Tak, bardzo nie lubię fantasy. Fantastykę naukową od czasu do czasu czytałam. Kiedy byłam mała, czytywałam czasopismo „Fantastyka”, a później „Nowa Fantastyka”. Tam były miniatury Grzegorza Janusza, które bardzo mi odpowiadały – taki absurd sci-fi. Ale jeśli chodzi o fantasy, to nie mogę. Zbierałam się do czytania Ursuli Le Guin, którą wiele osób mi polecało, kiedy się dowiedzieli, że jestem wrogiem fantasy. Wiem, że ludzie to czytają, dlatego że zawieszają niewiarę i że to konwencja. Mój mąż to potrafi – czyta sporo weird fiction, Schnitzlera, Grabińskiego dla przyjemności, i trochę mu zazdroszczę naturalnego przełączania się na czystą radość czytelnika czy widza. Ja na takiej samej zasadzie oglądam horrory – im gorsze, tym lepsze. Ale po prostu nie jestem w stanie zdzierżyć czegoś, co ma czary, smoki i tak dalej. To dla mnie zbyt dziecinne.

Le Guin mogłaby cię jakoś przekonać, dużo u niej psychologii głębi.

No właśnie tak mi się wydaje, ze to raczej taka weird fiction niż fantasy. Poza tym ta archetypowość fantasy… Nie cierpię Junga. Fantasy jest jungowskie, bo bazuje na archetypicznych postaciach, toposach, to jest za proste, przewidywalne. Zawsze jest tam jakiś wódz, giermek, metafora podroży.

To jednak nie czytaj Le Guin.

Tak? Dobra, zobaczymy, ale jeśli jest metafora wędrówki i tak dalej, to mam wrażenie, ze to takie walenie po głowie. No nie mogę.

Czyli nie próbowałaś z Tolkienem?

Próbowałam.

Narnia?

Jak byłam mała, ale też mnie jakoś nie wciągnęła. Baśnie braci Grimm, mity – tak, współczesne baśnie – nie. Myślę, że moją przygodę z takimi klimatami kończę na folklorze, materiał źródłowy ciekawi mnie bardziej. I w Tolkienie też mnie strasznie wkurza to, że ta książka jest traktowana przez niektórych czytelników tak strasznie poważnie – jako, nie wiem, jakiś manifest ideowy. Za bardzo się w nią wczuwają, a przecież to jest baja jednak.

Irytuje cię fanbaza, jednym słowem.

Tak, fanbaza, myślę że trochę tak samo jest z niektórymi gatunkami muzyki. Nie chcę oczywiście nikogo urazić, bo mam wśród znajomych fanów fantasy, ale po prostu ten gatunek jest skonstruowany kompletnie nie pod mój mózg. Może nie mam w sobie potrzeby wielkiej przygody.

Masz chyba raczej potrzebę małych przygód.

Tak, zdecydowanie wolę małe przygody, ale też lubię się czasem nastraszyć faktami, dlatego czytam o wielkich zbrodniach totalitarnych i tak dalej.

Czy jakaś polska książka albo powieść, poza wspomnianym Papierowym bandytą, jest dla ciebie dzisiaj ważna?

Tak, Czarny potok Buczkowskiego. To trochę niedoceniona powieść, może dlatego, że jest dość trudna.

Taka mocno faulknerowska.

Tak, w sensie tej nielinearnej, wielogłosowej narracji. Myślę, że może ta nielinearność jakoś do mnie trafiła. Przede wszystkim duże wrażenie zrobiła na mnie surowość tej prozy.

To bardzo bezlitosna proza i mam wrażenie, że wszystkie Houellebeki, ludzie, którzy życzyli by sobie gorzej niż jest, fataliści po prostu, wyglądają przy niej blado, jak jakieś dzieci bawiące się zapałkami. Strasznie nie lubię fatalizmu, dlatego że mamy Grossmana czy Buczkowskiego i wiemy, że pewne rzeczy wydarzają się naprawdę, że prawda to błoto i brudne bandaże, więc nie trzeba spekulować na ich temat. Pisarz typu „fatalista znudzony pustką życia klasy średniej” wywołuje u mnie odruch kolanowy, myślę sobie: to zła zabawa.

A jakie masz plany czytelnicze?

Sporo tego, chciałabym na pewno czytać więcej komiksów.

To twoje ostatnie odkrycie?

Zawsze lubiłam komiks, ale nie byłam regularną czytelniczką.

To chyba coś takiego, co traktuje się u nas po macoszemu.

Poza tym komiksy bardzo długo były strasznie drogie, bo trzeba je było importować i nie było ich tak wiele na naszym rynku. W tej chwili jest dużo ciekawych powieści graficznych. Ja, Nina Szubur Daniela Chmielewskiego choćby.

Określenie „powieść graficzna” jest jakoś nobilitujące.

Myślę, że powieści graficzne faktycznie odbiegają trochę od komiksu. Więcej się wyraża przez rysunek, a czasami w ogóle nie mają dialogów i dlatego trudno to zaklasyfikować jako komiks. Ale rzeczywiście chciałabym zagłębić się w to mocniej. To teraz taka moja największa zajawka.

Rozmawialiśmy w sumie tak dookoła faktu. Masz jakichś ulubionych reporterów polskich czy reportaż nie jest raczej czymś co cię pochłania?

Bardzo lubię reportaż. Z bieżących rzeczy to w nieunikniony sposób wchodzimy na temat koleżeński. Jedną z moich ulubionych autorek jest na pewno Małgosia Rejmer, którą znam jeszcze z „Lampy”, wiec trudno mi mówić o reportażu bez tego klucza towarzyskiego. Ale muszę przypomnieć sobie coś, co chciałabym, żeby przeczytali twoi odbiorcy… To się nazywa Śpiew czarnego koguta. Autorem jest taki reporter z Kielc, Bogusław Rajchert.

Nie słyszałem o tym. Gdzie to wygrzebałaś?

Wygrzebałam to, bo śledziłam historię pewnego reportażu, który powstał na bazie jego reportażu. Dotyczył on ludzi, którzy po II wojnie światowej nie wypowiedzieli ani jednego słowa, to znaczy była pewna rodzina, która postanowiła zamilknąć i zmusiła do tego samego swoich sąsiadów. Nigdy nie wyjaśniono dlaczego (choć może później historycy dotarli do tych wydarzeń i wyjaśnili – chciałabym wiedzieć), ale ten terror, który oni zastosowali wobec swoich bliskich i sąsiadów, wymuszając jakby tę omertę, miał w sobie coś wspólnego z Nie oświadczam się Wiesława Łuki. Na podstawie tych reportaży powstał film Antoniego Halora Opis obyczajów, w którym ten wątek jest częściowo obecny.

To wszystko są oczywiście rzeczy ze swojej epoki – bohaterami są tam często milicjanci z MO czy ludzie z PZPR zbytnio przeanielani, więc trzeba to czytać z dystansem. One się ukazywały w prasie lokalnej, która pewnie w jakimś tam stopniu była upartyjniona, no i jest w nich ten ideowy element. Ale sama tematyka jest bardzo ciekawa. W ogóle stare „Ekspresy Reporterów” zapewniają dość dużo ciekawego materiału, kupiłam sobie kiedyś trzydzieści numerów w Łodzi. One są strasznie nierówne i zdarzają się tam takie propagandówki milicyjne momentami, że aż się zimno robi, ale od czasu do czasu trafia się coś naprawdę interesującego, choćby wszystkie tematy o uzdrowicielach w latach 80.

Właśnie wyszła nowa książka Katarzyny Janiszewskiej o bioenergoterapeutach, Ja nie leczę, ja uzdrawiam.

Tak, i wiem że powstaje książka o Stanisławie Nardellim w Dowodach na Istnienie. W „Ekspresie Reporterów” jest cały koloryt epoki, czyli nudyści, kradzieże (kradziono na przykład kożuchy baranie, żeby je prywatnie odsprzedać), badylarze, hipisi, krisznowcy i tak dalej. Te obyczajowe reportaże są najciekawsze.

Skoro już jesteśmy przy bioenergoterapeutach i szarlatanach, to jest jakiś nieżyjący autor, z którym chciałabyś pójść, powiedzmy, na kawę?

Na pewno… O rany! Myślę, że Emily Dickinson. czytałam o niej ostatnio bardzo ciekawy esej w „Kontekstach” i przypomniało mi się, że naprawdę lubię jej wiersze. Musiała być trochę taką postacią z dagerotypu, budzi we mnie nabożną grozę z uwagi na cały purytański kontekst i tę amputowaną dłoń Boga. To taka postać, z którą bym się trochę strachała spotkać, ale na pewno bym chciała.

Krzysztof Kąkolewski też jest taką postacią, ale Kąkolewski z młodości. Myślę, że jego historia jest tragiczna, trochę jak Waleriana Borowczyka, czy w ogóle artystów, którzy w jakiś sposób zostali odrzuceni po dużym sukcesie, popadli w takie spiskowe myślenie i zaczęli zagłębiać się w ponurych rejonach, na czym ucierpiał ich talent. Późny Kąkolewski pisał, żeby wyrażać własne poczucie krzywdy, ale te książki nie były już dobre.

Wspomniałaś o Dickinson. Czytujesz w ogóle poezję?

Rzadko, ale zdarza mi się. Nie jestem, niestety, na bieżąco. Czytam mało i bardzo wybiórczo.

Do kogo lubisz wracać?

Do Białoszewskiego. To oczywiście taki banalny wybór. Lubię też jego prozy i pamiętniki. Uważam, że to był znacznie bardziej czujny pisarz niż się zwykle sądzi. Niektóre fragmenty zapisów jego rozmów są dzisiaj bardzo aktualne. Bardzo lubię, kiedy pisze o hipisach i nie jest w stanie się nadziwić albo gdy jest takim człowiekiem wyjętym z nowoczesności i dowiaduje się, że jest coś takiego jak pilot do telewizora, albo jedzie do Ameryki i tam też się jakimiś zupełnymi opłotkami porusza. Na pilota mówi pstrykadło i pstryka nim tak radośnie, albo pisze, że układ ulic w Nowym Jorku jest jak w Grodzisku czy Garwolinie.

To pewnie też Barańczaka cenisz.

Tak. Ale współczesnej polskiej poezji nie sledze. może powinnam, zważywszy że temperatura inby, która w tym środowisku ma miejsce i dociera do mnie czasem fejsbukowymi kręgami jest niesamowita.

Ale te inby nie dotyczą zwykle literatury. Nie przypominam sobie realnej kłótni o literaturę w ostatnich latach. Jak się coś pojawia w mediach głównego nurtu, to właśnie w kontekście skandalików.

O nie, czasami bywa! A Nike dla Bronki Nowickiej? Wtedy przecież była inba.

Nie wiem, czy inba, ale wtedy na pewno było dużo głosów, że to zła książka.

Czytałam tylko fragmenty i mi się nie podobały. Nie mogłam się jakoś przegryźć przez ten tekst. Nie pamiętam ich nawet za dobrze, ale wydaje mi się ze jednak była inba.