Aktualności

30.04.2020

Kiedy wszystko się zaczęło #6

Dziś ostatnia odsłona naszego cyklu „Kiedy wszystko się zaczęło”, który uruchomiliśmy z okazji Światowego Dnia Książki. Pisarze opowiadają w nim o książkach, które obudziły w nich miłość do literatury.

W szóstej odsłonie „Kiedy wszystko się zaczęło” gościmy Stefana Chwina, prof. Andrzeja Nowaka i Janusza Drzewuckiego.

Janusz Drzewucki: Gdy byłem w liceum – połowa lat siedemdziesiątych XX wieku – kupiłem sobie trochę na chybił trafił, trochę zaciekawiony tytułem – „Siekierezadę” Edwarda Stachury. Było to drugie wydanie tej powieści – autora, którego nazwisko nic mi wtedy nie mówiło. Otworzyłem książkę, przeczytałem pierwsze zdanie: „Dostał się pod koła, pokatulkało go i kaput” i wiedziałem, że chcę czytać dalej. Niewiele wtedy jeszcze wiedziałem o literaturze. Tyle, co może wiedzieć licealista. Ale zachłanna lektura „Siekierezady” uświadomiła mi wtedy, że ważne jest nie tylko to, o czym pisarz opowiada, ale także jak opowiada. Że ważny jest styl opowieści. Jeśli pisarz nie ma stylu, to jakby go nie było. A Edward Stachura był, jest i będzie…

Andrzej Nowak: Dwie książki: „Ogniem i mieczem” Sienkiewicza oraz „Cudowna podróż” Selmy Lagerloef (mam nadzieję, że utrzymałem parytet płciowy oraz równowagę między fatalnym etnocentryzmem i otwartością na literaturę światową). Ta pierwsza – czyli „Ogniem i mieczem” – porwała mnie (sześciolatka, który słuchał jej - czytanej przez Rodziców i Babcię) zjawiskową zdolnością tworzenia obrazów wielkiej przygody, w języku nieco tajemniczym, uroczystym, zachęcającym do poznania jego tajemnicy: w języku polskim (lekko staropolskim). „Cudowna podróż” wprowadziła mnie, wtedy już dziewięciolatka, w opowieść o świecie i własnym w nim życiu jako doświadczeniu moralnym, w którym jest zło i dobro: do wyboru, wraz z konsekwencjami. Czytałem z wypiekami, bo akurat miałem odrę i 41 stopni gorączki. Z miłości do pięknej i mądrej literatury się nie wyleczyłem.

Stefan Chwin: Nigdy nie byłem żadnym „miłośnikiem literatury”, więc żadna książka nie obudziła we mnie „miłości do literatury”. Mój Ojciec – ekonomista z wykształcenia - uważał, że czytanie powieści to skandaliczne marnowanie czasu. Kiedy w młodych latach zacząłem czytać powieści, wstydziłem się tego przed Ojcem, który powieściami gardził, ale cenił poezję, bo – co podkreślał – kto się wierszy uczy na pamięć, ten ćwiczy sobie umysł. Oczywiście Ojciec miał na myśli wyłącznie wiersze Mickiewicza, bo jak Mickiewicz pochodził z Wilna.

Mój stosunek do literatury nigdy nie był miłosny. Uwiodły mnie w dzieciństwie powieści Karola Maya, ale czułem, że czytając je popełniam coś w rodzaju grzechu, bo oddając się czynności podejrzanej, która mnie odciąga od poważnych zajęć, marnuję – jak to określał mój ojciec – bezcenny czas, który można spożytkować na cele bardziej praktyczne. Uwiedzenie przez książkę stawiało mnie przeciwko życiu. Czytanie wyglądało na tchórzliwą ucieczkę od poważnych obowiązków.

W tym, że czytanie jest marnotrawieniem czasu, utwierdził mnie lud polski. Kiedy przed laty byłem na wakacjach u znajomych na Mazurach, siedząc z książką w ogrodzie pod oknem ich domu, w jakiejś chwili usłyszałem, jak ktoś kogoś zapytał: - Co robi pan Stefan? – Odpowiedź, która dobiegła z okna, podziała na mnie jak zimny prysznic: - Nic. Czyta. – Dla tych prostych, dobrych ludzi czytanie było żałosnym nieróbstwem, które kompromituje dorosłego mężczyznę.

Zmiana nastąpiła w chwili, gdy przeczytałem „Biesy” Dostojewskiego. To był prawdziwy wstrząs. Ta książka nie uwiodła mnie, więc nie miałem dla niej żadnych miłosnych uczuć, ale po jej przeczytaniu, zrozumiałem, że literatura to poważna sprawa, a nawet bardzo poważna. I że nie będę umiał bez niej żyć. Tak, książki Dostojewskiego przekonały mnie, że literatura zajmuje się sprawami naprawdę doniosłymi. I że jej czytanie nie jest żadnym marnowaniem czasu. Przeciwnie: marnowaniem czasu jest życie, bez poznawania myśli wielkich, mądrych ludzi, którzy potrafili pisać o ważnych sprawach.

Drugą książką, która mnie utwierdziła w tym przekonaniu, była powieść Williama Goldinga „Władca much”, którą uważam za jedną z najlepszych, jakie w tym gatunku napisano. Prosta historia, która poraża swoją mądrością, objaśniając życie sto razy lepiej niż wszystkie gadaniny „ludzi życiowych”, jakich się nasłuchałem w życiu.

Od tamtej pory nie czuję żadnej „miłości do literatury”, mam natomiast w sobie żarliwą ciekawość tego, co inni myślą czy piszą. Ta żarliwa ciekawość trzyma mnie przy życiu, które bez kontaktu z wielką myślą zawartą w słowie, byłoby naprawdę trudne do zniesienia.